Pół żartem, pół serio: Za-Granica

Czasami jest tak, że trzeba przekroczyć jakąś granicę. Przełamać się, wygrać z samym sobą, zrobić krok do przodu. Nie, tym razem nie mam na myśli zjadania czegoś, co ma więcej oczu lub kończyn niż ja, nie mam także na myśli jakiejś wyuzdanej pozycji seksualnej, do wykonania której są niezbędne taboret, druszlak i kij od mopa ze słoikiem majonezu.

*****

Wracając z Najwspanialszą-Z-Żon z Woodstockowej wyprawy, daliśmy się namówić Szfjagrowi, by zamiast tłuc się naszymi kochanymi, polskimi drogami – przejechać przez teren Niemiec. No dobra, dałem się namówić. Że tak zapytam – po kiego grzyba się na to zgodziłem? Nie wiem.

Wyjeżdża bowiem człek z Polski naszej kochanej, granicę za sobą zostawia, łzę uroni wiedząc, że to ostatnia może być wyprawa na obczyznę, rusza w ten kraj germański, dziki, obawiając się, że zza zakrętu Niemka jakaś wyskoczy i na śmierć przestraszy…. Koszmar!

Pełnia skupienia. Wgryzam się zębami i pazurami w kierownicę starając się nie przekroczyć prędkości ani o jeden kilometr. A licho wie – za szybko pojadę i wyskoczy mi od raz jakiś Szkop z karabinem by ostrzelać nasz samochód? Może zamiast wystawiać mandaty – od razu na przydrożnych słupach rozwieszają, wycinając na piersiach swastykę? Matko Jedyna, gdzie ja się wpakowałem?!

Jedziemy przez ten dziki kraj, słońce za chmurą się chowa, drzewa po prawej ustawione w równym rzędzie (niczym oddział hitlerjugend podczas parady) przyglądają nam się badawczo. Po lewej przerażające domki z idealnie przystrzyżonymi żywopłotami, jakby ktoś wzorował się na wąsiku schludnie przyciętym pod aryjskim nozdrzem…
Droga niby równa, niby ruch mały, jednak ten niepokój… Wszystko jest nienaturalnie uporządkowane. Kury nie dziobią po rowach, na przystanku nie widać ani jednego drzemiącego żula. Każde obejście jest czyste, kwieciste, jakby chciało powiedzieć:
– to ja jestem obejściem lepszej części ludzkości, jam jest porządne i sztachety moje są idealne, a kurczak jak zrobi kupę na podwórku to posprząta po sobie i jeszcze sobie tyłek chusteczką higieniczną przetrze!

Koszmar, koszmar, koszmar! Czarno-czerwono-żółty koszmar! Najgorsze jednak dopiero przed nami! Wesoła ekipa z samochodu z Najwspanialszą-Żon na czele, dochodzi do wniosku:
– Jedziemy do McDonalda na kawę!!!

Niby pomysł dobry, ale i trochę zły. Kofeina się przyda w podróży, czysty kibel po tygodniu biwakowania jeszcze milszy będzie jednak…

…przed moimi oczami pojawia się obraz germańskiej wersji McDonalda, gdzie na ścianach zamiast zdjęć uśmiechniętych dzieci, wiszą portrety wojennych oprawców, a zamiast wesołego clowna – przed wejściem siedzi SSman z palcatem, zerkając na gości z wyrazem twarzy mówiącym:
– jedz tę aryjską paszę, by rosnąć ku chwale Wielkich Niemiec, ty mała, niegrzeczna, ty.. wiem że to lubisz, ty jurrrna…
Scenariusze w mej głowie rozkręcają się, prezentując po sekundzie widok małych, spasionych Szwabiątek siorbiący swoje szejki z kubeczków zdobionych swastykami i obrazkami przedstawiającymi naloty dywanowe…
Kibel zaś będzie na 100% mroczny, wilgotny, w czerni i fiolecie utrzymany, gdzie deska z drutem kolczastym na obwodzie ma stanowić narzędzie codziennego wzmacniania hartu ducha i odporności na ból Prawdziwego Niemca.

Ja pierdolę, ja chcę do Polski!!!

Zajeżdżamy przed McDonalda. SSmana nie widać, pewno schował się za clownem, spryciarz. Rozglądam się niepewnie. Na drzewach nie widać śladu snajperów, jednak balkonów w okolicznych blokach nie jestem pewien. Zbliżamy się nieśmiałym krokiem do menu wystawionym na zewnątrz knajpy. Kurwa, ani słowa po angielsku! Menu wygląda jakby stado pluskiew i innego robactwa kopulowało z modliszkami, tworząc jakieś do niczego nie podobne litery. Przynajmniej mają obrazki przy spisie paszy, może jakoś to będzie.

Wchodzimy do środka. W wiatrołapie na wszelki wypadek wstrzymuję oddech na wypadek, gdyby miał mnie ktoś potraktować gazem, albo innym czymś wziewnym.

Wnętrze restauracji. Na ścianach nie widać Goebbelsa, Mengele też nigdzie nie jest widoczny. Pewnie ta podstępna, nazistowska obsługa pochowała wszystko, by nie budzić naszych podejrzeń. Ale nie ze mną te numery, wy szkopskie gadziny!

Przeglądamy szybko menu próbując ustalić, kto zamawia kawę. Zanim się orientuję co się dzieje – wszyscy wokół pryskają do toalety, zostawiając mnie samego przed kasą. Stoję jak dupa przed kasjerką, zastanawiając się co powiedzieć. Jakoś przywitać się trzeba chyba, może Sieg heil czy coś?
Kasjerka zaczyna coś do mnie mówić w języku znanym mi jedynie z niskobudżetowych produkcji przyrodniczych, które dane mi było oglądać w latach osiemdziesiątych.
Niewzruszony staram się złożyć zamówienie:
– Hi, four large coffee with milk, please
Elokwentna pracownica światowej sieci fastfoodów niestety nie zna ani słowa po angielsku. Spinam się więc w sobie, rzucam okiem na menu i dukam:
– ajnc, cwaj, draj, wir, tak, wir grose kafe łif kurwa milk, bitte!
Przerażona kobieta robi wielkie oczy i gapi się na mnie jakbym co najmniej zaproponował jej chłostanie zdechłą rybą po jej owłosionych łydkach. Kurde, a może coś nie tak jak trzeba powiedziałem i obraziłem jej matkę?
Widać jednak, że ona też stara się jakoś rozwiązać nasz problem z zamówieniem, zagaduje do mnie:
– WAS?!
– no kurwa, mówię przecież, że ten, WIR GROZE KAFE. ŁIF MILK!
…w tym momencie dla podkreślenia wagi mleka w kawie, dodaję na pół knajpy:
– …MILK! MUUUUUUUUUUUUUUUU!!!!
…wykonując jednocześnie gest przypominający dojenie krowy.

ALLELUJA! Załapała! Po chwili smakowita kawa zostaje postawiona przed mym obliczem. Kawa. Jedna.
– Wir kobieto, wir…
Załapała. Cztery kawy. Czarne. Jak się okazało, mleczko do kawy leży po mej lewicy – jakoś nie zauważyłem.
Wydawać by się mogło, że to już koniec koszmaru. Nie, o nie… ten podstępny germański naród oczywiście musiał przygotować coś specjalnego na sam koniec. Gdy chcę zabrać kawy, kasjerka zapytuje o coś wskazując w stronę parkingu. Na szczęście zanim dochodzę do wniosku, że chce bym ją zabrał na tylne siedzenie, z odsieczą przychodzi Najwspanialsza-Z-Żon i błyskając wiedzą najwspanialszych poliglotów, z pełną stanowczością odpowiada:
– NA MIEJSCU!

Mija kilkanaście minut. Siorbiemy kawę przy czystym stoliku, bez walających się puszek po piwie, bez wszechobecnej wilgoci i błota, nie słysząc rozlegających się co chwilę okrzyków “zaraz będzie ciemno”.
Poezja. Organizm chłonie kofeinę jak Żul Andrzej niskobudżetowego gleborzuta, wraca jasność umysłu, jest bosko. Tubylcy uśmiechnięci, nawet przyjaźni, dzieci jakieś takie niezbyt nazistowskie, nawet jedna z dziewczynek ma ciemnoskórą lalkę, kurde, cywilizacja! Tylko dlaczego pośród dorosłych są sami faceci?! Tego nie rozumiem…

Kawa działa. Umysł jasny i ostry jak brzytwa analizuje czekającą nas drogę, serce bije jak dzwon, tylko jelitko cichutko pobulgując w okolicach tyłka sygnalizuje nieśmiało: a może by tak kupka?

Będzie się działo.
Wstaję od stołu, poprawiam spodnie, ogarniam okolicę szukając wejścia do WC. Jest WC! Są drzwi, zaś za nimi… Deska. Jakaś taka dziwna trochę. Na wszelki wypadek trącam ją końcem buta. A-nóż-widelec wysunie się jakiś jęzor ze ściany żeby oblizać deskę przed skorzystaniem? Nic się jednak nie dzieje. Naciskam kolejno wszystkie guziki znalezione w kabinie by sprawdzić do czego służą. 11 z nich okazało się elementami dekoracyjnymi, dwunasty uruchomił spłuczkę. HA! Już bez mała ogarnąłem tę niemiecką technologię! Badam jeszcze papier, czy aby na pewno solidny, gruby, czy aby paluszek w strategicznym momencie nie przebije go brudząc się okrutnie…

Mija 15 minut.
Takich efektów nie gwarantuje żadna dieta: straciłem 4,5kg wagi w kwadrans!

Korzystając jeszcze z odrobiny niemieckiego luksusu, próbuję umyć ręce. Po kilkunastu sekundach udaje mi się zlokalizować dystrubutorek z mydłem. Nieśmiało wciskam przycisk spodziewając się, że z głośników popłyną dźwięki Deutschland Deutschland uber alles, jednak nic się nie dzieje.

Wychodzę z WC. Otwieram szeroko drzwi do toalety. Na sali zapada cisza. Niczym groza płynąca w mgle cmentarzem po północy, snuje się za mną woń moich dokonań. Specjalnie przytrzymuję jeszcze chwilę drzwi na oścież, patrząc z wyższością na blednących i zieleniejących Niemców.

– To za trzydziesty dziewiąty!

Ruszamy w dalszą trasę. Obsługa reanimuje tych, którzy stracili przytomność. W oddali słychać wycie straży pożarnej…

Możesz również polubić…

9 komentarzy

  1. Anonimowy pisze:

    az sama poczulam ten zapach. Dzienks za kwiecisty opis 😀

  2. Anonimowy pisze:

    ale dno

  3. Wierchoł pisze:

    Zarechotałam się do czkawki. Dzięki.

  4. mm_mm pisze:

    Niech żyją czterej pancerni, pies … i Ty 😉

  5. Anonimowy pisze:

    Taaaak a potem wszystko wyleciało w kosmos bo kupka nagromadziła iście wybuchowy ładunek – fruuu

  6. Blondyna pisze:

    świetne, aż się kilka razy głupio usmiechnęłam ;D

  7. Dobry humor gwarantowany po przeczytaniu Twoich słów =)

  8. Anonimowy pisze:

    Uwielbiam tego bloga! 🙂 Pozdrawiam

  9. Myszka pisze:

    Mój laptop poważnie ucierpiał, moja kawa zakupiona w piegowatym owadzie, została rozpryskana po monitorze i klawiszach… było warto, czytam dalej

Skomentuj Jedyna singielka w mieście Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *