Środa, wieczór. Kurs taternictwa jaskiniowego – kolejne wykłady. Wchodzimy do sali, starając się nie zasnąć. Bo pogoda nie sprzyja, bo zimno, bo mokro, bo wieczór, a termos z kawą został gdzieś w domu. Rozsiadamy się w ławkach projektowanych dla gimnazjalnej przyszłości narodu, dla tych młodych ludzi, którzy już niedługo staną się wieszczami, lekarzami, albo wylądują z dzieckiem pod MOPSem i będą ssać zasiłki z moich podatków.
Temat dzisiejszych wykładów: niebezpieczeństwa.
I że tak powiem, zrobiło się kiepsko. Bo niezbyt budujące jest wysłuchiwanie przez dwie godziny, w jaki sposób zginę w górach. Tak, w górach, bo do jaskini to nawet nie uda mi się dojść.
Mamy więc odpowiednio:
– Wszelkiej maści lawiny, które zmiotą mnie nim dojdę na jakąś sensowniejszą wysokość.
– Mgły, które sprawią, że zgubię się i zamiast trafić do wejścia jaskini – trafię nogą w pustkę i wykonam chwilę później lot z pewnością nie zakończony telemarkiem.
– Podstępne trawy, które służą do wpadania w poślizg i staczania się w dół żlebu.
– Śnieżne wyleżyska służące do ślizgiwania się w dół. Szkoda, że nie zapytałem, czy łyżwy nadają się do pokonywania takich przeszkód.
– Wszędobylska hipotermia, ewentualnie upał, które odpowiednio chcą mnie wychłodzić, lub wysuszyć na wiór.
– Zdradliwe nawisy śnieżne lubiące spadać na główkę lub urywać się pod dupką.
…i tak dalej i tak dalej. Dobra, przyjąłem do informacji, że góry chcą mnie zabić. Gorzej nie będzie.
A jednak.
– Niedźwiedzie chcą mnie zjeść i trzeba przed nimi uciekać, a najszybciej mam wiać przed tymi małymi, wokół których kręcą się zdenerwowane mamusie.
– Żmije chcą mnie pokąsać.
– Kleszcze chcą wyssać mi krew, albo wpompować mi w krwiobieg boreliozę, babeszjozę, ebolozę, skoliozę, lordozę i osmozę.
– A, no i nietoperz może nafajdać na kask.
Tak siedzę i słucham zastanawiając się, po co mi to wszystko. Rozumiem, że człowiekowi potrzeba w życiu wrażeń, że fajnie jest robić coś nietypowego, dającego satysfakcję, ale gdzie jest granica, za którą już zaczyna się bezsensowne ryzyko? I dla czego u licha słuchając o zwłokach wiszących kilka miesięcy na linie jestem podekscytowany jak gruba baba, której udało się wcisnąć na dupę leginsy w rozmiarze S?
Ciekawe to były zajęcia, ciekawe. Z jednej strony nie dowiedziałem się czegokolwiek więcej poza tym, co podpowiada zdrowy rozsądek, a z drugiej strony uszeregowanie tej wiedzy pozwoliło ogarnąć ogrom przeciwności, którym trzeba będzie stawić czoła. A tak naprawdę, to był dopiero zarodek plemnika prawdziwej listy tego, co ma nas czekać w górze.
Budujące. Ekscytujące.
Późny wieczór. Końcówka zajęć. Próbuję poukładać sobie we łbie to, co usłyszałem. Tak, nie byłem świadom do tej pory jednego z niebezpieczeństw: czynnik ludzki – osoby trzecie. Bo jaskinie nie zawsze są w Polsce, czasami dziury w ziemi są zlokalizowane w dziwnych krajach, gdzie zdarza się, że mieszkają osobliwi tubylcy, których trzeba się obawiać. Bo są dzicy, zarośnięci, ogólnie włochaci i mówią w dziwnym języku. I mają Kałachy na plecach.
Tak, te Kałachy do końca mnie przekonały.
…więc jak mam upchać kevlar pod kombinezonem?