Pół żartem, pół serio: Kurs Taternictwa Jaskiniowego – ścianka

Poniedziałkowy wieczór. Dyndam sobie w plątaninie lin, próbując jednocześnie wjechać, zjechać, przepiąć się, oraz ogólnie nie walnąć na ziemię. Lina tego dnia ewidentnie nie chce ze mną współpracować: czepia się crolla jak rzep psiego ogona, dynda tak parszywie, że ani się o nią zaprzeć, ani wygodnie nią szarpnąć. Pewnie gdyby mogła, to by jeszcze wychłostała mnie po gębie. Koniec końców udaje mi się wygrać ze złowrogim sznurem, po pokonaniu ostatniego odcinka przepinam się do zjazdu i ląduję na ziemi. Ufffffff. Zadowolony z siebie podchodzę do instruktora – ten już dla mnie kolejne zadanie:

– umiesz wchodzić przy użyciu samego shunta?

Oczywiście, że nie potrafię. Nie lubimy się z shuntem, nie wiem, niby nic osobistego, ale jakoś ten koleś mi nie pasuje. Jak się go położy na boku, to trochę przypomina złośliwą kaczkę. I ogólnie coś mi w nim nie gra.

– nie, nie potrafię – odpowiadam zgodnie z prawdą czekając na to, co nieuniknione.
– no to jest proste: wpinasz się samym shuntem, tu puszczasz linę pod nogą, tak ją łapiesz, tak na niej staniesz, tu przesuwasz, tam wybierasz i gotowe.

Tia, gotowe. Instruktor porusza się z gracją pająka tańczącego na pajęczynie, w moim wydaniu będzie to przypominać przemarsz pijanego tapira po slacku. Ale nie mam innego wyjścia, zgodnie z zadaniem idę na swoje stanowisko. Wpinam się w linę, robię ładnie stopkę, staję na linie. Ta momentalnie wyjeżdża mi spod dupska, więc ruchem przypominającym coś pomiędzy ciosem karate, a poślizgiem łosia na jajecznicy, zwalam się na ziemię. Całe 30 centymetrów w dół. Dobra, chyba nikt nie widział. Przesuwam shunta wyżej, robię stópkę, inaczej ustawiam nogi, hop – stoję! Jest! Shunt – góra, wybrać stópkę, shunt – góra, wybrać stópkę… W kilkanaście sekund jestem kilka metrów nad ziemią. Zawisam sobie na kaczej blokadzie zerkając na nią niepewnie. Ja rozumiem, że fizyka fizyką, puścić to nie puści, ale jak mam ufać czemuś, co wygląda jak połączenie dziobaka i konserwy?

Ok, część pierwszą mam za sobą. Teraz by wypadało wpiąć się półwyblinką i zjechać. Jak to było… a, majt w lewo, oczko, majt przez karabinek, majt jeszcze jednym dzyndzlem i będzie. Już mam zabierać się do roboty, gdy z dołu dobiega głos:

– to jak tam już jesteś, to zdejmij wszystkie stanowiska. I tak zaraz kończymy zajęcia.

No tak. Bardzo śmieszne. Dyndam na kaczodziobie któremu nie ufam i jeszcze mam w dodatku zdemontować tę gordyjską orgię którą mam nad sobą?
Klnąc pod nosem cisnę dalej do góry. Ambicja, tak, ambitnie to jakoś zrobimy, spróbuję to ogarnąć bez małpy, tylko na dodatkowej lonży do asekuracji. Zerkam w dół by upewnić się, że mam pod sobą stertę materacy – wszystko ok. Gdyby kaczodzioby się wnerwił, to albo wyłapie mnie lonża, albo wyląduję na materacach. Najwyżej będzie dzisiaj dodatkowe pranie.

Podnoszę głowę. Po lewej lecą firanki, środkiem jakaś lina do zjazdu, kawałek z prawej kolejna z odciągami. Ta od firanek leci obok tej od zjazdu krzyżując się z nią przy stanowisku, obok siebie ma inną do asekuracji na gnieździe, obok tej do asekuracji jest druga do asekuracji i montowanie czwartej co idzie bokiem na drugą stronę ścianki, jednocześnie leżąc końcem na początku – albo końcu – tej co leci w poprzek i biegnie kij wie skąd i dokąd. No to kolejno: firanki. Cisnę do góry, wpinam asekurację, demontuję stanowisko przygotowując linę do ściągnięcia, jednocześnie uważając na tą prawą lecącą w poprzek. No i tę od lonży. Przekładam firankową nad głową, żeby mi nie przeszkadzała, zaczepiając nogą o tę od zjazdu. Uwalniam linę zjazdową, zaczepiając linę z przepinkami. Luzuję z przepinkami, uwalniam, wokół prawej ręki zaplątała mi się firanka. Wokół lewej też coś dynda, ale nie do końca wiem skąd i dokąd leci. Zerkam na kaczodzioba – niby trzyma mocno. Luzuję go siadając na lonży. Ufffffff. No więc na czym to ja skończyłem… A! Firanki uwolnione, mam je w lewej ręce i chcę wpiąć w próg półki by wygodniej ją tam wciągnąć. Wpinam firanki, dup. Wpiąłem coś innego. Patrzę jak leci lina – ewidentnie idzie mi pomiędzy nogami i oplatając lewą stopę, jakimś magicznym sposobem staje się jednocześnie firanką i zjazdówką. Drapię się po głowie. Rozplątuję liny – zgadza się, jest wszystkie pięć. Nie, zaraz, na początku były cztery! Zerkam na lonżę – nadal wpięta, więc to nie moja asekuracja. Kaczodzioby też nie zmienił swojego położenia. rozplątuję liny demontując jednocześnie dwa stanowiska – ha! Zgadza się! Pięknie wyprostowane liny przygotowuję do wciągnięcia: pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta, szós…

Tak, to jest ten moment, w którym – gdybym miał cycki – to by mi opadły. Z głośnym plaskiem. Całe siedem metrów w dół.

Chwytam buntownicze sznury chcąc je przyciągnąć do siebie. Te w ramach dobrej współpracy wyślizgują mi się z dłoni i przesuwają się jakieś 20 cm poza zasięg moich ramion. Nosz fizelina ich mać! Podciągam się na kaczodziobym, chwytam liny i zaczynam je jeszcze raz porządkować: te dwie to jedna dwa razy złapana, tę mogę puścić, tę zarzucę sobie na ramię… Majtam, majtam tymi linami, po chwili jedna krępuje mi nogę, druga wrzyna się w krocze, trzecia zaraz zaciśnie mi się na szyi. No w dupę pająka! Namierzam TĘ JEDNĄ JEDYNĄ, której zluzowanie rozplącze resztą, chwytam – brakuje mi rąk by ją przytrzymać i puścić wokół niej piątą, co okazała się być dwa razy drugą. Przytrzymuję ją zębami – zaplątała mi się o nią ta co jest asekuracją od góry. No teraz to już nie mam czym jej odgarnąć, ani przytrzymać. Mógłbym jeszcze spróbować zaklinować sobie ją pomiędzy pośladkami, ale z dołu głupio by wyglądało, gdybym zaczął sobie wciskać linę w rów mariański.

A zresztą, w dupie to mam! Ja się tu szarpię od 5 minut, kaczodzioby zerka na mnie z politowaniem ze sznura, porządku jak nie było, tak nie ma, po coś wydałem te pieniądze na resztę sprzętu!
Chwytam małpę, lokuję się wygodniej, na crollu, spuszczam kaczodziobego – nooooooooooo! Teraz jest klar! Minutę później siedzę na półce zerkając z zadowoleniem na poskładane liny. Trzeba było tak od razu, a nie za pierwszym podejściem pchać się w coś, co mnie przerasta!
Zadowolony z siebie schodzę drabiną w dół i po kilkunastu sekundach stojąc już na ziemi, zerkam w górę.

Nie odpiąłem taśmy z odciągu.
No ja pierd…

*****

Środa wieczór. Kurs trwa. Po ostatnim wykładzie o sposobach wykitowania w górach, była okazja do posłuchania o florze i faunie. I kamieniach. No więc kamienie zawijają się jak naleśniki, jak są żółte to są szare, a te drobinki co się świecą jak złoto to nie złoto. A już miałem pakować eksponaty w kieszenie…
Roślinność jak to roślinność – trochę nudna, rośnie sobie albo nie rośnie, innych stanów nie stwierdzono. Za to zwierzęta – ha! To będzie ciekawe…

…kończy się wykład. O dziwo, Jaskiniowe Beboki nie istnieją. O Wielkiej Stopie nic nie było. Mógłbym się jednak upierać, że kiedyś widziałem wielbłądzią stopę, ale to w sumie było na ściance, a nie w jaskini.
Kosmiczny Najeźdźca Wkręcidupek tez nie istnieje – od razu czuję się spokojniejszy. Są za to przezroczyste krewetkoidy ze śmiesznymi czułkami i dużą ilością nóżek, no i jest takie białe coś przezroczyste, długie, bez oczek, ale za to z takimi jakby łapkami. Przyglądam się istocie na zdjęciu – mógłbym przysiąc, że ostatnio coś takiego wydaliłem. Cholerka, czyżbym miał w dupsku jaskiniową faunę?!

*****

Tymczasem zbliża się weekend.
Trzy Kopce, Dująca, Salmopolska i Malinowska.
O tak…

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *