Nietoperz. Historia prawdziwa.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Wszystkie postacie w niej występujące, to żyjące osoby, a wymienione miejsca i zagrożenia istnieją w rzeczywistości. Nieścisłości na pewno są w dialogach, których sens, wydźwięk i znaczenie postarałem się oddać w oparciu o niezbyt dobrą pamięć. Możliwe, że coś pokręciłem z kolejnością wydarzeń i ich szczegółami, wiecie, wścieklizna, gąbka z mózgu, te sprawy.

Jaskinia.

Rok 2016, końcówka stycznia. W ramach zimowych przejść jaskiniowych związanych z kursem, odwiedzamy Jaskinię Miętusią. To, co jest istotne dla naszej historii to dwie informacje: Miętusia jest w Tatrach, a jej początkowe partie to dłuuuuuuuuuuga rura, o wiele mówiącej nazwie „Ciasny Korytarzyk”.

Sama wizyta w jaskini przebiegła dość standardowo: wchodzimy, brudzimy się, marzniemy, mokniemy, męczymy i wychodzimy. Słowem klucz, jest „wychodzimy”, bowiem droga powrotna przez Ciasny Korytarzyk ma w moim przypadku dość zabawny przebieg. O ile w dół szło się wygodnie i beztrosko, tak w górę jest jakby nieco ciężej. Niewielki próg, pod który trzeba było podejść, wraz ze zmęczeniem i gładkimi ścianami sprawiły, że spędziłem kilka minut na walce z przeszkodą o wysokości… nie wiem, jednego metra? Pamiętam, że był to naprawdę absurdalnie mały prożek, na tyle nieistotny, że nawet nie uwzględniają go plany jaskini.

Szczęśliwie udało mi się przerzucić cielsko przez przerośnięty stopień, wszyscy wyszliśmy z dziury i tego samego dnia wróciliśmy do domów.

Dom.

Pierwszą rzeczą, którą należy wykonać po powrocie do domu bezpośrednio z akcji jaskiniowej, nie jest rzucenie się w ramiona Ukochanej. W zasadzie jest to nawet niewskazane, bo może narazić człowieka na dodatkowe urazy wynikające z tego, że raczej nikt nie chce być przytulany przez chłopa roztaczającego wokół siebie woń bizona podczas wiosennych roztopów, więc Niewiasta może się bronić przed wylewem czułości za pomocą wszelkich dostępnych pod ręką przedmiotów. I niczego nie zmienia to, że długo mnie nie było, że napotykałem na śmiercionośne niebezpieczeństwa, że mogłem utopić się, zamarznąć, czy gdzieś spaść. Tego rodzaju woni nie udźwignie nawet największe uczucie.

Udaję się więc grzecznie pod prysznic, gdzie zmywam z siebie atmosferę przeżytych uniesień jaskiniowych, jednocześnie oceniając z grubsza, czy organizm zaliczył jakieś znaczące zewnętrzne urazy. Poza kilkoma typowymi siniakami czy otarciami, nie rejestruję niczego niepokojącego do momentu, gdy zaczynam wycierać ręcznikiem przedramię lewej ręki: na dolnej części przedramienia znajdują się dwie dziurki. Pierwszy raz coś takiego widzę: wygląda, jakby coś mnie użarło albo… no, ewidentnie mnie użarło. Do tego wokół ugryzienia tworzy się jakby obrzęk obejmujący czwartą część przedramienia, a całość zaczyna nabierać jakby czerwonego koloru.

No i tu pojawia się mały problem, bowiem moja Luba jest nieco przeczulona na wszelkie urazy, które w tamtym czasie licznie mi się przytrafiały. Tak, to był etap życia, w którym potrafiłem zaskoczyć naprawdę nietypowymi kontuzjami: a to na seminarium z noży połamałem palce, a to rozciąłem gałkę oczną przy zajęciach w terenie, innym razem grzmotnąłem tak w parkiet, że trzeba było mi coś tam wycinać z łokcia, a nawet gdy byłem zamknięty w teoretycznie bezpiecznym domu, to potrafiłem tak się drapnąć, że pojawiał się krwotok, którego nie można było zatrzymać przez pół godziny.

No i tak stoję tej łazience i zastanawiam się, jak to zakomunikować, że jest fajnie, bo jestem cały i nie brakuje żadnej kończyny, ale za to coś mnie tak uwaliło, że puchnie i czerwienieje mi ręka. Głupio się nie przyznać i ukrywać, bo dziadostwo trochę swędzi, poza tym mam nieco niecne plany wieczorne, w które nie wpisuje się zasłaniania czegokolwiek czymkolwiek.
Miejmy to za sobą: wychodzę i stwierdzam radośnie: „popatrz, chyba mnie coś użarło”.

Ja myślę, że to był jeden z tych momentów i jedna z tych min, kiedy Ani wyparowała cała nadzieja na normalność i ogólnie chęć do życia. W potoku słów dość jasno określających mój talent do nieświadomego pakowania się w kłopoty i robienia sobie krzywdy, pomaga mi wygooglać co to może być i czy jest się czym przejmować, bo faktycznie dziwnie to wygląda, a pająków w dziurze nie było, z nornicą żadną się nie pobiłem, sam też przecież się nie użarłem. Zaczynamy szperać na temat tego, co żyje w jaskini Miętusiej i co może roznosić. Wyniki wyszukiwania jasno wskazują, że:
– Mroczek może być nosicielem wścieklizny,
– Mroczki występują w Tatrach,
– w Miętusiej są nietoperze, więc pewnie jest tam i siejący zarazę Mroczek.

Dwa plus dwa daje cztery: pewnie użarł mnie Mroczek Roznosiciel i teraz zacznę się ślinić i mi korzeń odpadnie. Pozostaje jeszcze kwestia tego, jakim sposobem miałoby mnie użreć bydlę skrzydlate, jeśli cały jestem wbity w kombinezon, pod nim mam kolejny kombinezon, a pod tym bieliznę? Przecież żeby przez to się przebić, musiałby mieć kły, których nie powstydziłbym się sam Dracula!

No nie do końca: wspominałem we wstępie, o problemie z wyjściem z Miętusiej. Próbując wciągnąć gabaryt na prożek, łapałem się wszystkiego co było pod ręką i pchałem ręce w każdą dziurę, szukając wygodnego chwytu. W pewnym momencie podciągnąłem rękawy, by dłonie i przedramiona mieściły mi się w dziurach. No i pewnie jak wsadzałem nagie łapska w szczeliny, coś musiało tam siedzieć i dziabnąć. Tak, mogłem tego nie poczuć, będąc skupionym na walce o kolejny centymetr i oddech i uratowanie godności w oczach tych, którzy za mną czekali aż odetkam zator utworzony średnio zgrabnym zadem.

Diagnoza była jednoznaczna: użarł mnie Nietoperz Roznosiciel!

I co teraz? Jest po północy, wszystkie przychodnie pozamykane, wścieklizna pewnie galopuje przez mój organizm i mózg i niszczy ostatnie szare komórki! Szczęśliwie na osiedlu niedawno został uruchomiony całodobowy punkt opieki medycznej, do którego raptem są dwie minuty drogi. Chcąc nie chcąc, trzeba iść i poprosić o pomoc. Może i faktycznie lepiej będzie to pokazać lekarzowi.

Przychodnia.

Jest noc z soboty na niedzielę, jakoś w okolicy północy. Może trochę po, czyli w zasadzie jest niedziela. Wchodzę do przychodni pełniącej nocny dyżur, ogólnie cisza, spokój. Trochę niepokojąco wszystko wygląda bez zalegających w poczekalni babć, które zazwyczaj uskuteczniają tu życie towarzyskie.
Sympatyczna rejestratorka ze świecącymi się od snu (lub nadmiaru Candy Crush) oczami, pyta:

– W czym mogę pomóc?

No tak, teraz będzie to trudne. Zastanawiając się jak to powiedzieć, by nie zabrzmiało jak jakiś żart, powoli staram się wyartykułować:

– Wygląda na to, że zostałem pogryziony. A w zasadzie pokąsany.

Rejestratorka, która najwyraźniej niejedno w życiu słyszała i widziała, bez mrugnięcia zaspanym okiem bierze temat na klatę:

– Przez psa? Kota?
– Przez nietoperza.

No i to jest właśnie ten moment, w którym zaczyna się rozwijać nasza historia, a rejestratorka wie, że ta noc będzie do innych niepodobna.

– Jakiego nietoperza?

No a jakiego – myślę – nie wiem, nie znam, wódki z nim nie piłem.

– Możliwe, że Mroczek, a z tego co czytałem, są nosicielami wścieklizny, więc na wszelki wypadek przyszedłem się skonsultować nie tracąc czasu.

Tej informacji nie pomieściła nawet klata Rejestratorki. Kobieta zaczyna mi się przyglądać próbując ocenić, czy na pewno jestem trzeźwy, czy pod nosem nie sypie mi się białe, a z kabli nie wystają zardzewiałe igły.

– A skąd Pan wziął, to znaczy, gdzie Pan znalazł, to znaczy, gdzie Pan natrafił na takiego nietoperza? Jakaś piwnica? Strych?
– Jaskinia.
– Jaka jaskinia? To znaczy, gdzie?
– No, POD ZIEMIOM. W sensie, że w Tatrach.
– A co Pan robił w Tatrach w jaskini?

No nie wiem, dokarmiałem ręką nietoperze.

– Chodzę po jaskiniach, takie mam hobby.
– Rozumiem… To proszę poczekać pod gabinetem 4, poproszę lekarza, zaraz do Pana przyjdzie. A, w co został Pan ugryziony?

No i w tym momencie żałuję, że nie w dupę, mógłbym jej od serca odpowiedzieć i pokazać.

– W przedramię. Lewe.
– Dobrze, proszę iść pod gabinet.

Grzecznie siadam na krześle pod wskazanymi drzwiami nasłuchując, jak Rejestratorka leci przez pusty korytarz do dyżurki poinformować, że oto przybyła gwiazda wieczoru. Chwilę później pojawia się lekarz. Nie wiem, czy bardziej nieprzytomny, czy zaintrygowany. Na pewno młody. Wchodzimy do gabinetu.

– W czym mogę pomóc?
– Chodzę po jaskiniach, dzisiaj byłem w Tatrach, po powrocie zauważyłem coś jakby ślad ugryzienia, przedramię mi spuchło, zrobiła się taka buła i gdy pogooglałem co to może być to wyszło mi, że w tamtym rejonie żyją Mroczki, które są nosicielami wścieklizny, a rozstaw zębów zgadzałby się z rozmiarem mordy nietoperza.

Domyślam się, że do takiego scenariusza nie przygotowują żadne studia. Doktor szybko zaczął klepać w klawisze i scrollować, ewidentnie szukając w necie potwierdzenia podanych przeze mnie informacji. Po dłuższej chwili i kilku zerknięciach na przedramię, stwierdził:

– No faktycznie, może tak być, że coś Pana ugryzło, ale ja tu nie mam nic, czym by można pomóc. To znaczy to trzeba na pewno będzie skonsultować, ale przychodnia od chorób zakaźnych to nie u nas, my mamy tylko szczepienia na tężec i to bym Panu podał, jeśli nie szczepił się Pan ostatnio, a co do samej wścieklizny, to dam Panu skierowanie w trybie pilnym do szpitala zakaźnego.

Spoko, biorę co jest, trzeba się bronić przed zarazą w każdy możliwy sposób. Dostaję zastrzyk, skierowanie, grzecznie się żegnam i wracam do domu. Jutro trzeba będzie pojechać do szpitala_1. To znaczy dzisiaj, bo przecież jest już niedziela.

Szpital_1.

O szpitalu_1 wiele nie napiszę, bowiem kontakt z tą placówką został mi ograniczony do części zwanej bramą. We wspomnianej bramie siedział Pan Cieć, który w ten niedzielny poranek na pewno miał ciekawsze rzeczy do robienia, niż obsługiwanie petenta ze skierowaniem.
Niezadowolony z faktu, że został oderwany od jakiegoś kolorowego pisemka, Pan Cieć zapytał oschle:

– Pan w jakiej sprawie?
– Dostałem do Was skierowanie w trybie pilnym, zostałem pokąsany przez zwierzę, które prawdopodobnie może być nosicielem wścieklizny. Wczorajsza nocna pomoc medyczna skierowała mnie tutaj, więc jestem.

Tu następuje zwrot akcji, bowiem Pan Cieć znał się nie tylko na kolorowych pisemkach, ale nie były mu obce także zawiłości medyczne związane z chorobami wszelakimi.

– Pan mnie da to skierowanie. A co w ogóle Pana pogryzło?
– Ehekhem, nietoperz.
– Co?
– Nietoperz.

Pan Cieć rozejrzał się po swojej kanciapie nieco zdezorientowany, jakby obawiał się, że i jego napadnie zaraz jakiś skrzydlaty siewca zarazy.

– A skąd Pan wziąłeś takiego nietoperza, hę?
– Z jaski… Nieważne. Po prostu nietoperz.

Pan Cieć zapoznał się ze skierowaniem, podniósł słuchawkę i najwyraźniej zadzwonił gdzieś na oddział:

– No Panie Doktorze, to jest na bramie taki jeden ze tym, no, skierowaniem no i tu pisze, że jest prośba pilna o kosnlu.. kontulsa… konsultację, bo go pogryzł nietoperz.

Tu nastąpiła seria poważnych „hmmm” oraz „mhm” podkreślonych przez Pana Ciecia kiwnięciami głowy, po czym Pan Cieć wystawił w moją stronę słuchawkę telefonu, informując:

– Pan sam wytłumaczy.

Chwytam telefon i słyszę zniecierpliwiony męski głos:

– W czym mogę pomóc, bo chyba się źle z ochroną zrozumiałem. Co się Panu stało?
– No pogryzło mnie coś, możliwe, że nietoperz w jaskini w rejonie, gdzie latają Mroczki będące nosicielami wścieklizny. Byłem wczoraj w nocnej opiece, dostałem zastrzyk przeciwtężcowy i skierowanie do was. No i jestem.

W słuchawce zapadła cisza. Nie wiem, czy lekarz w tym czasie wertował jakieś procedury w przypadku nietypowego pokąsania, zastanawiał się, czy trzyma go jeszcze wczorajszy bimber, czy zajął się złażeniem z pielęgniarki, ale na pewno nie zdawał się być zaangażowany w sprawę skromnego mnie, stojącego ze skierowaniem w bramie. Przy Panu Cieciu.
Po dłuższej chwili kitlowiec musiał wpaść na pomysł, jak się pozbyć niewygodnego przypadku, by ten mu niedzielnego poranka nie spierdzielił i stwierdził kategorycznie:

– Ale to nie do nas, bo my mamy oddział zamknięty, więc i tak tu Pana nikt nie wpuści, więc musi Pan czekać do jutra i udać się jutro ze skierowaniem do szpitala_2, bo tam jest izba przyjęć normalna i poradnia i tam Pana obsłużą.
– No ale… – zaskoczony próbuję walczyć o jakąkolwiek formę pomocy – ale wścieklizna, to tak można, tak czekać?
– Panie, a kiedy to Pana użarło?
– No, wczoraj.
– No to masz Pan jeszcze kilka dni, zazwyczaj to się tak szybko nie rozwija i nie postępuje, do widzenia.

Jeb(!) słuchawką.
Zdezorientowany oddaję telefon Pan Cieciowi, który z wyraźnym zadowoleniem patrzy na mnie zza szyby wiedząc już, że jego diagnoza okazała się trafna i lekarz tylko ją potwierdził. W sensie, że mam wyp13rdalać.
Zbieram się powoli z bramy zastanawiając się jeszcze, czy na odchodne nie nakasłać Cieciowi przez okienko do tej jego kanciapy, ale odpuszczam. Jeszcze gościu jakiegoś zawału dostanie, czy czegoś i będą mnie później po sądach ciągać.
Wsiadam do samochodu, wklepuję adres szpitala_2 i jadę zobaczyć, jakie tam mają godziny przyjęć i ogólnie jak tam się dostać w poniedziałek.

Poniedziałek, szpital_2 i Lekarka-Pocieszycielka.

Poniedziałek. Dzień trzeci (licząc dzień ugryzienia jako dzień pierwszy). Niedzielne popołudnie spędziłem na czytaniu wszystkiego co się znajdzie na temat wścieklizny, więc wiem już, że w zasadzie szczepionkę można, a wręcz należy podawać już pierwszego dnia, a nie trzeciego czy kolejnego. Wiem, że wylęga się to dziadostwo od 4 tygodni, a „tygodni” bez „ty” to dni, więc jutro mózg zamieni mi się w gąbkę, a dzisiaj rano kaszlnąłem przy śniadaniu, a w nocy śniło mi się, że jestem wilkiem i tocząc pianę z pyska nago biegam po lesie.
Choroba jak nic.

Wcześnie rano ogarniam tematy związane z pracą i stawiam się w szpitalu_2 minutę przed otwarciem przychodni. Przychodni, szpitala… to wszystko jest… trochę nad wyrost powiedziane, bowiem miejsce mające zbawić ostatnie szare komórki mieści się w jakby starej kamienicy, gdzie prędzej spodziewałby się promocji na księżycówkę i chrzczonego kompotu, niż profesjonalnej opieki medycznej.
Wchodzę niepewnie na teren obiektu podziwiając odrapane ściany, pociągam nosem i z ulgą stwierdzam, że zamiast żulami i zwietrzałym moczem, wali gumoleum, lizolem i niedofinansowaną ochroną zdrowia.
Szybko się rejestruję starając się dotykać jak najmniej przedmiotów – przecież to szpital zakaźny, więc cholera wie, jaka gangrena czai się na klamce czy kontuarze. Tym razem nikt nie zadaje głupich pytań: na skierowaniu jest informacja, że pogryziony, że wścieklizna, że coś tam coś tam po lekarskiemu w tych dziwnych szlaczkach. Widocznie jednak tyle danych wystarcza.
Staję pod drzwiami gabinetu i czekam, czując jak od wirusa gąbczeje mi mózg. Czas leci nieubłaganie, więc by go zabić, zaczynam oglądać plamy po zaciekach na suficie. Nawet takie trochę w temacie są, bo jedna przypomina swym filowirusowym kształtem Ebolę, kawałek dalej mamy mokre wypryski przypominające wysypkę przy ospie, a całkiem w rogu rozpościera się dumnie plama, przypominająca efekty incydentu kałowego będącego wynikiem grypy żołądkowej.
No pasuje wszystko jak w ryj strzelił!

Pojawia się lekarka, zaprasza mnie do gabinetu.
Rzuca okiem na skierowanie, rozpoczyna wywiad. No to lecimy po raz kolejny:

– Kiedy był Pan pokąsany?
– W sobotę.
– Dlaczego trafia Pan tutaj dopiero teraz?
– Bo do lekarza trafiłem w sobotę wieczorem, w niedzielę nie przyjęli mnie w szpitalu_1, a u Was jest czynne dopiero od dzisiaj, w sensie od poniedziałku – odpowiadam, zastanawiając się, czy moje wyjaśnienia mają jakikolwiek sens. Wiadomo, mózg, gąbka, wirus, rozpędzona choroba.
– No tak, racja – odpowiada Lekarka dostrzegając, że jestem w tym momencie delikatnie mówiąc, lekko zestresowany – ale proszę się nie martwić, mamy jeszcze dużo czasu.

Nie wiem, kto ma dużo czasu. Ja się już zastanawiam, komu zapisać w spadku kolekcję gumowych kaczek i pozostałe pół kredytu do spłacenia. Kręcę się niecierpliwie, padają kolejne pytania:

– Czy zna Pan zwierzę, które Pana ugryzło?
– Nietoperz.
– Nie… co?
– Nie-toperz. Skrzydła, błony, kły, sufit, ciemność, szatan, śmierć, te klimaty.

Lekarka zaczyna mi się dokładniej przyglądać. Chyba zaczyna wypatrywać pierwszych oznak obłędu.

– Czyli, że to była jakaś piwnica? Strych?
– Nie, jaskinia.
– Jaaaaskiiiiiniaaaaaa… – powoli wypowiada lekarka zapisując coś w kartotece. Na pewno było to więcej niż jedno słowo. – A co Pan robił w tej jaskini?
– No, hobby takie mam, chodzimy po jaskiniach. I tam są nietoperze. I nietoperze-Mroczki, a Google mówi, że mogą być nosicielami wścieklizny, a w Tatrach, gdzie byłem, jest dużo mroczków (NO I JEDEN MNIE CHYBA UPIERDOLIŁ – ciśnie się na usta), no i jednego chyba musiałem obudzić, docisnąć ręką i mnie dziabnął – tłumaczę, pokazując przedramię z efektami specjalnymi na skórze.

Lekarka przeczuwając, że sytuacja robi się napięta, a ja coraz bardziej niespokojny i przerażony, szybko kończy formalności, przygotowuje jakieś fiolki i dla rozluźnienia atmosfery zaczyna opowiadać ZABAWNĄ historię:

– A powiem Panu, że wścieklizna to taka ciekawa choroba jest, czytałam ostatnio o interesującym przypadku, kiedy to na motorze zabiła się dziewczyna, jej organy zostały rozdysponowane pomiędzy pięcioma osobami, w sensie, że poszły do przeszczepu, no i z tych pięciu osób cztery umarły na wściekliznę a piąta przeżyła, bo jak się okazało, ta od motoru była wcześniej ugryziona i była już chora, a z tej piątki biorców jedna osoba kiedyś była też pogryziona, ale dostała szczepionkę, która ją zabezpieczyła, a pozostali czterej biorcy zmarli. No bo wie Pan, badania na wściekliznę nie są standardowo wykonywane w transplantologii.

Tak, właśnie usłyszałem, że wścieklizna za jednym zamachem zabiła cztery osoby. A w zasadzie to na pewno pięć, bo motocyklista też pewnie zabił się przez jakieś objawy choroby! Ja tu siedzę i się trzęsę, nie pamiętam swojego numeru PESEL, lewe oko mi dryga, a ta w kitlu opowiada, jak zaraza uśmierciła pięć osób, które nawet się w życiu na oczy nie widziały!
No urwał jej nać!

– No i taka to jest ta ciekawa historia – kończy wywód Lekarka – niesamowita choroba, ta wścieklizna, prawda?

Tak, choroba jest ciekawa, jeszcze ciekawszy jest brak pomyślunku u lekarza, który jako człowiek wykształcony, powinien mieć też jakąś inteligencję emocjonalną.
Chwilę później dostaję pierwszy zastrzyk. Podobno miał być bolesny, ale szczerze mówiąc, to niewiele czułem. Pewnie choroba już uszkodziła jakiś ośrodek odpowiedzialny za odczuwanie bólu. Otrzymałem jeszcze wytyczne na karteczce, terminy kolejnych wizyt i szybko się zmyłem, nim sympatyczna Pani Doktor spróbuje mnie dobić kolejną radosną historią, w której trup z pianą na ustach ścieli się gęsto.

Kolejne tygodnie były doprawione wizytami w przychodni, gdzie za każdym razem dostawałem zastrzyk. Wizyty obyły się już bez motywujących opowiastek lekarki, ja natomiast coraz bardziej wierzyłem w to, że chyba mi się upiekło i jednak żadne dziadostwo się do mnie nie przyplątało.

W zasadzie można by powiedzieć, że to koniec tej historii, ale… (mam nadzieję, że nie pomylę chronologii wydarzeń).

Zakończenie. A w zasadzie zakończenia.

Pewnego razu siedzę pod prysznicem. W zasadzie to stoję, stoję i się szoruję. Obok mnie wisi szpej jaskiniowy – taki to miałem patent, że wieszałem pod prysznicem uprząż z przyległościami, dzięki czemu samo się myło, gdy brałem prysznic. Oszczędność czasu, wody, ekologia itp.
No więc myję to cielsko, oblatuję gąbką nieszczęsne przedramię obserwując, jak ładnie strupki w miejscach ugryzienia już odchodzą, miziam gąbką i tak zerkam na ten szpej co mam obok siebie i na to przedramię i na ten szpej i nagle na usta ciśnie się wiązanka, której nawet ja nie puszczam przed godziną 22:00.

Dla niejaskiniowych Czytelników – dwa zdania wyjaśnienia. Jednym z elementów osprzętu jaskiniowego, jest tak zwany croll.

Jest to takie coś, co siedzi przymontowane do uprzęży i przez co przechodzi lina, gdy poruszam się na niej do góry. Croll działa na takiej zasadzie, że delikatnie się odchyla przepuszczając linę, gdy jest wykonywany ruch ciałem w górę, ale zaciska się na linie, gdy ciało obciąża uprząż (czyli ciężar powoduje zablokowanie się liny w przyrządzie). No i taki croll, żeby dobrze trzymać linę, posiada w tej części zaciskowej takie jakby (jaskiniowcy mogą zacząć już rżeć ze śmiechu), takie jakby… ząbki, które dodatkowo wbijają się w linę, by pewniej ją blokować.

No i jak doświadczenie pokazało, te ząbki mogą nie tylko wgryzać się w linę, ale także up1erdolić w przedramię. Tak.

Stoję pod prysznicem, woda leje mi się na łeb, a ja przymierzam croll do przedramienia i widzę, że rozstaw zębów idealnie pasuje do nietoperzowego śladu. I wszystko nagle zaczyna się zgadzać: wychodząc z jaskini szukałem każdego możliwego chwytu, podciągnąłem rękawy w kombinezonie by mieć węższe przedramiona, szamotałem się przy już wspomnianym prożku, mając na sobie cały czas uprząż, no i się naszamotałem.
Aż uwalił mnie croll.
Jprdl, co za wstyd.

No i w zasadzie można by powiedzieć, że to koniec tej historii, ale…

Jakiś czas później zadzwonił telefon. Niewiasta po drugiej stronie słuchawki przedstawiła się jako pracownica stacji sanitarno-epidemiologicznej gdzieś spod Krakowa.

– Panie Emilu, mieliśmy odnotowane zgłoszenie o pogryzieniu przez zwierzę przebywające na naszym terenie oraz informację, że przyjmuje Pan serię szczepień przeciwko wściekliźnie.

No tak, ja staram się wyprzeć wydarzenie z pamięci, do crolla nie odzywam się od tygodnia, wstyd i hańba, a tu teraz ktoś wywiad ze mną chce jakiś robić.

– Zgadza się, zdaje się, że użarł mnie nietoperz.
– To zdaje się, czy to był nietoperz?

No i teraz jest problem, bo wcześniej musiałem tłumaczyć, skąd wziąłem w środku zimy nietoperza, a teraz musiałbym dodać, że obiektem gryzącym nie był skrzydlaty ssak, tylko blaszany zacisk przy tyłku. By uniknąć dodatkowych pytań i opowiadania o tym, jakim idiotą jestem i do jakich wniosków potrafię dojść kąpiąc się pod prysznicem ze sprzętem jaskiniowym do towarzystwa, pomijam podejrzenia związane z crollem. Pada jeszcze kilka statystycznych pytań i po podziękowaniu za rozmowę, kobieta się rozłącza.
Fajnie. Mam tylko nadzieję, że mój klub nie będzie miał problemów w związku z tym, że na terenie TPN prawdopodobnie ktoś tak niefortunnie obudził uszatego, że ten aż użył kłów.
Męczy mnie już ta historia, niech to się skończy, żyjmy dalej.

No i w zasadzie można by powiedzieć, że to koniec tej historii, ale…

Jakiś czas później dzwoni do mnie uchachany Piter:

– Ty wiesz co, siedzę ostatnio na nocnej zmianie, nuda, no i tak sobie opowiadamy na izbie, kto jaki miał dziwny przypadek i wiesz co mi powiedziała jedna lekarka? Że kiedyś na nocnej zmianie przyszedł do jej męża jakiś koleś, zimą, w środku nocy, no i powiedział, że pogryzł go nietoperz.
– …
– A ja jej na to, że to ten koleś to mój kumpel od jaskiń i to nie był nietoperz, tylko okazało się, że wbiły mu się stalowe zęby z takiego przyrządu zaciskowego!
– …
– Ale zbieg okoliczności, niezły ubaw, nie?

Tak. Bardzo się cieszę, że wszyscy doskonale bawią się tą historią, w końcu śmiech to zdrowie, a lepiej dbać o zdrowy organizm śmiejąc się szczerze, niż przyjmując niepotrzebnie serię zastrzyków przeciwko wściekliźnie.
Ale co ja tam wiem…

No i w zasadzie można by powiedzieć, że to koniec tej historii, ale…

Wieczór, nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, natomiast kojarzę, która to knajpa. Wpadamy na jakąś herbatkę, przy stoliku siedzi kilka znajomych osób, jest też kilka nowych twarzy, przedstawiamy się sobie, siadamy, rozmawiamy, zaczyna się temat tego, kto kogo i skąd zna. Pojawia się oczywiście informacja, że część z nas to znajomi z jaskń, ktoś kogoś zna z karetek czy izb przyjęć, a ogólnie to chyba jest też jakiś lekarz przy stoliku, czy coś w ten deseń.
No i tak łącząc fakty i wątki, wyciągając wspólne mianowniki, jedna z nowopoznanych niewiast chcąc rzucić tematem scalających lwią część osób, zaczyna opowiadać:

– tak a propos jaskiń, a słyszeliście historię, jak jakiegoś kolesia pogryzł nietoperz w jaskini?

Tak, to jest ten moment, w którym nastaje taka niezręczna cisza. Część osób patrzy na mnie, ja patrzę w pustkę przeżywając flashabacki z igłami, kłami i zakażonymi organami, opowiadająca wyraźnie zdenerwowana reakcją ogółu rozgląda się po zebranych, szukając wyjaśnienia naszych reakcji.
Odzywam się jako pierwszy.

– Tak, słyszałem. To byłem ja.
– Serio?!?! – dopytuje zaskoczona i wyraźnie uradowana niewiasta – człowieku! Pół Polski na naszym forum z ciebie jebie!
– …

Tak to właśnie było z tym nietoperzem. Za każdym razem, gdy udawało mi się zapomnieć o tej przygodzie, pojawiał się ktoś lub pojawiało się coś, co musiało przywołać tę historię nierównej walki z crolloperzem o zębach ostrych jak stalowe kolce.

No i w zasadzie można by powiedzieć, że to koniec tej historii, ale…

Któregoś dnia na moim komunikatorze pojawia się taka wiadomość:

A weźcie Wy wszyscy cmoknijcie mnie w… nietoperza!

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *