Jaskinia Spełnionych Marzeń – plan wykonany

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Środowa wizyta w Jaskini Spełnionych Marzeń to temat, który czekał na realizację kilka ładnych lat. Okolica jaskini, bogata w inne obiekty, była już wielokrotnie przez nas odwiedzana: Jaskinia Józefa bywała wcześniej mniej lub bardziej założonym celem, a Jaskinia Rysia podczas jedynej wizyty zrobiła mi gąbkę z mózgu i pozbawiła mnie na jakiś czas cohonesów. Jaskinia Spełnionych Marzeń to statni element “Wielkiej Trójcy Rodakowskiej”, który był trochę odpychany patykiem: bo podobno się sypie, wejście nieprzyjemne, bo morowe powietrze, wgnębiwtryski i ogólnie mieszka tam borsuk-zakapior.

No ale stało się. Znaleźliśmy w kalendarzach czasoprzestrzeń do odwiedzenia Spełnionych, ruszyliśmy po pracy na północ i w miarę szybko zlokalizowaliśmy otwór wejściowy.

O modyfikacji wejścia do jaskini wiedziałem, mignął mi gdzieś post na facebooku, ale opublikowane zdjęcia nie pokazywały w pełni tego, jak fenomenalnie został zabezpieczony otwór wejściowy wraz z pierwszą studnią. Nie pamiętam, kto tego dokonał, ale pełen szacun i słowa uznania.

Bez zbędnego ociągania się zaporęczowaliśmy wejście i ruszyliśmy w dół do ciepełka, poganiani przez jesienne minusy na termometrze.

Co mogę napisać o tej dziurze. Jaskinia Spełnionych Marzeń została zaliczona, to na pewno. Zakończył się jakiś etap “zbierania” trójki rodakowskiej, ale… czy do końca? No właśnie nie za bardzo. Podczas tej wizyty, udało nam się osiągnąć dno. I nie mam tu na myśli tylko dna jaskini, ale swego rodzaju dno speleologiczne: dwie osoby ze świeżą wiedzą, dwie już nieco obeznane z dziurami i planami, po jednym kompletnym wydruku planu na każdą osobę, a mimo tego, udało nam się nie dojść do porozumienia w kwestii tego, gdzie byliśmy i którędy tam zeszliśmy.

Tak. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi, nie mamy pewności, czy byliśmy w Rękawie, czy na pewno postój na radlerka był w okolicy Zgniłocha, czy nad Studnię Zefir skręcało się pod rurą wejściową, czy bardziej tam w stronę okienka, do którego prowadziła zapieraczka. Do tego znalazła się jeszcze jakaś studnia, która nijak nie pasowała do planu. Jestem pewny tego, że gdyby nie liny prowadzące w górę, do wyjścia, to udałoby nam się tam zgubić i umrzeć z głodu.

Tak, taki to właśnie był dzień i taka to była wizyta. Zegarek bezlitośnie komunikował, że pora się zbierać na powierzchnię, a szkoda, bo w zasadzie i liny i energii było na tyle, że można by jeszcze zerknąć czy tu, czy tam. Po krótkiej naradzie, zostawiliśmy sobie niewyjaśnione kwestie na następną wizytę, bo… Jaskinia Spełnionych Marzeń jest naprawdę fajna. Niby nie powala szatą naciekową w części, którą spenetrowaliśmy, niby nie jest jakoś wyjątkowo wygodna, trochę się sypie spod butów i trzeba uważać, ale… bardzo przyjemnie pracuje się w niej na linach. I obicie pasuje i studnia wejściowa jest fajnie zrobiona i lokalizacja blisko do domu i… zarzucając nieco memem: kojarzycie taki moment, kiedy orientujecie się po czterdziestce, że macie swój ulubiony warzywniak? Jaskinia Spełnionych Marzeń właśnie taka jest jak ten warzywniaczek: wszystko w niej znajduje się na swoim miejscu. A do tego ma jeszcze kilka zakamarków, które z chęcią zobaczymy przy okazji kolejnej wizyty.

Do zobaczenia, Pani Jaskinio.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *