Jaskinia Żar: co się odwlecze…

Jaskinia Żar miała dla mnie bardzo duże znaczenie: gdyby okazało się, że uda mi się ją odwiedzić jeszcze w 2023 roku, to wspomniany rok byłby zakończony wykonaniem 120% założonej, optymistycznej normy. Tak, rok 2023 okazał się bardziej niż zadowalający w skali mojego małego, leniwoemilowego świata. Nie tylko udało mi się zrealizować „plan minimum”, ale także porzuciłem kilka jego elementów na rzecz zajęcia się większymi, bardziej wymagającymi celami.

Tak, jaskiniowo 2023 był świetny.

…gdyby nie jaskinia Żar. Bo już był spakowany sprzęt, już liny niecierpliwie przepychały się w worze z zapasem radlerków, już kask lśnił, wyjątkowo wypucowany na tę szczególną okazję, a tymczasem organizm powiedział: na górze róże na dole jaskinia, kichasz i kaszlesz jak zarzynana świnia.
No i było wyro, a nie wyjazd.

Szczęśliwie, krótko po nowym roku pojawił się dzień wolny, pojawiło się towarzystwo, pojawiła się okazja do nadrobienia zaległości. No to pojechaliśmy…

Jaskinia Żar ma opinię jaskini w której jebie trupem. Czy tak jest? Z mojego punktu widzenia, to zdecydowanie jebie, ale nie trupem, tylko dramatem, gdy człowiek próbuje w wejściowej szczelinie przepchać spasione dupsko przez coś niewiele szerszego od horyzontu myślowego Człowieka-Dzbana.

Będąc w połowie trawersu przy wejściu zrozumiałem, że droga w górę będzie nie tylko dramatyczna… To będzie niewymowne połączenie koszmaru, ciasnoty, irytacji oraz nieudolnych prób opanowania oddechu i rozrywającej wnętrze wściekłości. W zasadzie nie wiem czemu przepchnąłem się do końca trawersu i widząc to, co jest pod dyndającymi uszami, zdecydowałem się zanurzyć w skalną szparę. To nie do końca było mądre, w zasadzie to było głupie. Ale… no właśnie, nie wiem, jakie „ale”. Ruszyłem w dół.

Stojąc na dolnym piętrze i wypinając się z liny, zrozumiałem jedną rzecz, którą przed chwilą pokazała mi jaskinia Żar: gdyby przenieść moje gabaryty na kartezjański układ współrzędnych, to można powiedzieć, że jak na warunki Żar, posiadam zbyt dużą wartość na osi odciętych. Nie mam pojęcia, skąd ten jaskiniowo-matematyczny zlepek myśli. Widocznie musiałem coś sobie nacisnąć i jakiś proces myślowy mi się zaciął podczas brnięcia w dół.

Kolejna myśl po osiągnięciu dolnych partii i zerknięciu na plan, szkic itd.: „nie doceniłem Z1 na wejściu”. Jeśli kolejny raz trafię na zetkę w odcinku linowym, zdecydowanie odpuszczę. Ale to później, jak już stąd wyjdę. Tyle, że jeszcze nie wiem jak to zrobię.

Zostawmy ten temat, ruszamy na zwiedzanie jaskini.

Tego dnia miałem trochę ułatwioną sytuację: mój towarzysz był w tym obiekcie już wcześniej i tym razem mając odpowiedni zapas liny, chciał wywspinać drogę do górnego piętra, a następnie na złodzieja zjechać w dół alternatywną drogą. Dzięki temu miałem jakby przewodnika i nie musiałem się zastanawiać, gdzie teraz warto iść. Co do wypadu w górne partie jaskini – plan równie realny, co ciekawy. Do momentu, gdy zacząłem się rozglądać po obiekcie.

Poza spoconym Emilem, jaskinia faktycznie jebie i trupem. Ilość want wiszących nad łbami jest… niepokojąca. Sam obiekt jest spory, nawet obszerny, ale połączenie braku malowniczych nacieków z nadmiarem wiszących nad głową autobusów sprawia, że moje serduszko szybciej będzie bić do promocji sera żółtego w Biedronce, niż to „estetyki” Żar.
Żeby było jasne: dziura jest ciekawa, fajna technicznie, ale nie jest w moim typie. Coś na zasadzie „my się na ulicy pozdrawiamy, ale ze sobą nie rozmawiamy”.

Wspinaczka do górnych partii: wspaniałą rzeczą jest znów asekurować pod ziemią, ciekawym doświadczeniem jest moment, gdy po dwóch  metrach prowadzący znika pomiędzy wantami i trzeba działać wyłącznie na słuch, przyjemnie, gdy współpraca idzie sprawnie i bezpiecznie, no i niepokojąco ciepło, gdy z góry dochodzi zaniepokojone „ja p1erdolę”. Nasza wspinaczka zakończyła się na „wygodnej półce”, która z jednej strony wyglądała na faktycznie wygodną, ale z drugiej strony nie była niczym innym, jak wielką wantą wiszącą w powietrzu, ponad którą wisiała kolejna skała, zostawiając 40-50(?) centymetrów miejsca na przeciśniecie się do dalszej części wspinaczki.
Jak to ładnie nazwał Daniel: niezły toster.

Tego było za dużo: działające na wyobraźnię imadło skalne plus pseudotrawers w kolejnej części drogi w partiach wspinaczkowych sprawiły, że postanowiliśmy zostawić ten kawałek jaskini innym, „młodym dynamicznym zespołom”. Wróciliśmy na dolne piętro i zwiedziliśmy wszystko, co było w naszym zasięgu.

Teraz czas największego zdziwienia: cisnąć się do dziury, miałem potężne problemy z przepchaniem się zarówno przez trawers, jak i dalej w dół do dalszej części wlotówki. Nie wróżyło to zbyt dobrze jeśli chodzi o drogę powrotną: poza standardowymi elementami zatykającymi, miałem dodatkowo przeciw sobie grawitację. Mimo to… Jaskini Żar zrobiła mi bardzo miłą niespodziankę: gdy zrzuciłem z siebie wszystko poza crollem, małpą i wrzuciłem resztę do worka wiszącego pod tyłkiem, okazało się, że droga w górę była… Tak, była wymagająca, tak, momentami trzeba było pokombinować, ale nie było to takie demolujące starcie z ciasnotą, jak wcześniej zdarzało się w innych obiektach. Zupełnie, jakby Żar nie chcąc sprawić mi przykrości, z jednej strony dociskała na tyle, że trzeba było wypuścić powietrze, a z drugiej jasno podpowiadała, gdzie jest kolejny chwyt, stopień, czy miejsce, w którym warto rozeprzeć się dupskiem i wygodnie odpocząć przez chwilę. Reasumując: wbrew początkowym obawom, było o wiele łatwiej, niż się spodziewałem schodząc do dziury. A do tego deporęczowanie ogarniał Daniel, więc…

Jaskinia Żar. Jak ją mogę podsumować?

Ciekawy obiekt, ciekawy pod względem technicznym. Pomimo początkowych problemów na zejściu, chyba niemiałbym problemu z ponowną wizytą w niej. Jednak wątpię, czy będzie ona miała miejsce: nie tego szukam w jaskiniach, co dostarcza nam Żar.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *