Między porem i szparagiem, czyli miłość w czasach zarazy

Informacyjnie: wpis z szuflady, leżał tam od czasów pandemii. Nie wiem, dlaczego nie został wcześniej opublikowany.

***** ***

Stare, PRL-owskie osiedla mają swój specyficzny urok. Pomimo, że większość rzeczy jest w nich zbudowana z gunwolitu i powinna się już dawno zawalić, to jakimś sposobem wszystko trzyma się kupy i nie wygląda na to, by wielka płyta miała się poskładać jak domek z kart. Poza dyskusyjnym urokiem bloków, czasami skrywanych pod termomodernizacyjną pierzynką, za serce chwycić może jeszcze coś, co w dobie patodeweloperki jest nie do pomyślenia: duże, zielone przestrzenie pomiędzy blokami.

Dziś byznesmeni patobudownictwa nie pozwoliliby sobie na takie marnotrawstwo jak zieleniec, wielki trawnik, drzewa, krzewy czy plac zabaw dla dzieci. Przecież zamiast czterech drzewek, można postawić dodatkowe skrzydło mrówkowca, a na wielkim zieleńcu i tak się nic nie robi tylko siedzi na ławkach babciami, które i tak wymrą, więc tereny zielone dobrze by było zabetonować i dorzucić coś dla młodych. W sensie, że kilka kolejnych klitek bez podpiwniczenia, bez przestrzeni wokół, bez smaku.

Stare, PRL-owskie osiedla mają swoje skarby. Punkty będące jednocześnie miejsce zaopatrzenia dla okolicznych mieszkańców, miejscem spotkań, plotek, miejscem, w którym można walnąć browara za winklem, pogadać o pogodzie, o tym, kto ostatnio umarł. Taki blaszakowy facebook i onet w jednym.

No właśnie.

Letni poranek. 23 stopnie, zachmurzone niebo, optymalne warunki do łażenia po jaskiniach. Niestety, to jeszcze nie pora na dziury, więc zamiast emocjonujących wypraw do wnętrza ziemi, zaliczam wyprawę do warzywniaka.

W tygodniu warzywniak z rana to pasjonujące miejsce. Starzy ludzie się nudzą, więc szukają wrażeń nad marchewką. Ci rządni większych emocji, zawsze znajdą jakąś przestrzeń do sprzeczki  czy wylania odrobiny jadu na sąsiadkę z blok naprzeciwko, co jak się ostatnio przeciągała przy odsłoniętych firankach, to trzeba było później dawać staremu tabletki na nadciśnienie.

To był właśnie jeden z takich poranków, gdy nad warzywniakiem ciążyła jakaś taka jakby gęsta atmosfera. Coś wisiało w powietrzu.
Nie zawiodłem się.

Wchodzę do sklepu, przede mną kolejka wiekowych niewiast w liczbie sztuk dwie. Ogólnie jakaś siekiera w powietrzu wisi, jest zaskakująco cicho. Zamiast standardowego szczebiotu i paplaniny, słychać jedynie niecierpliwe posapywania, tuptanie z nogi na nogę i szelest nerwowo mymłanej w dłoniach, ceratowej podomki.

Ekspedientka, widocznie roztrzęsiona, obsługuje sympatyczną seniorkę, wyraźnie starającą się ją pocieszyć:

– Pani kochana, ale pani się nie przejmuje, czasami się zdarzy taki klient, że nerwów napsuje, takich ludzi trzeba ignorować i nie przejmować się nimi!
– Niby tak – odpowiada ekspedientka – ale wie pani, pani Basiu, to zawsze jest tak trudne, że potrafi zepsuć humor na pół dnia. I potem ani z ludźmi pogadać, ani robota nie idzie i wszystko takie jakieś nijakie i smutne.

Tu wtrąca się nerwowa-podomka:

– Ja to proszę panią, to ja 30 lat w handlu pracowała żem i żem sobie nigdy nie pozwoliła, żeby jakiś klient spowodował, żem potem się ślimaczyła i źle obsługiwała!
– O ile pamiętam – wtrąca pani Basia – to pracowała pani w zaopatrzeniu i klientów to na oczy nie widziała, a że za czerwonych to było, to wiadomo, jak tam dobrze wam wszystkim na zapleczu bywało i jak się później stany nie zgadzały!

Już czuję, że to będzie dobry poranek. Podomkowa nerwuska aż się zapowietrzyła, nerwowo poprawiła wąsa, pogładziła reklamówkę i rzuciła niby od niechcenia:

– Mnie proszem paniom, to nigdy nic nie udowodnili bo nie było czego, bo ja to żem zawsze dobrze zeszyty prowadziła i wszystko, ale to WSZYSTKO mi się zgadzać musiało, tak to żem pracowała, a nie, że całe życie na utrzymaniu chłopa i tylko jak pączek w maśle w domu siedzieć!
– Ja sobie W Y P R A S Z A M – przeszła do kontrataku pani Basia – ja trójkę dzieci wychowałam i społecznie się udzielałam i trzy razy wyróżnienie dostałam!
– OOooooooo! – przerwała nerwowa – jak się coś robi społecznie, to się nie trzeba tym chwalić, bo po efektach pracy poznacie, a nie, że się ktoś musi chwalić bo tfu! Guzik tej roboty widać!
– Ale co mi tu wmawia! – kontratakuje pani Basia – żeby nie ja, to by tu ani za czerwonych, ani za wolnej Polski żadnej piaskownicy nie było! No ale co pani może wiedzieć o piaskownicach, jak dzieci nie macie, tylko jak te egoisty zapatrzone w siebie żyjecie!

Odsuwam się trochę w kąt, szukając na wszelki wypadek jakiejś sterty skrzynek za którą się schowam, gdy zaczną latać kule, gibisy i endoprotezy. Szybko oceniam, co jeszcze może być użyte do rękoczynów: poza deskami ze skrzynek na pomidory, babcie mogą jeszcze wykorzystać dorodne buraki jako broń miotaną, cebulę jako broń miotano-chemiczną, a jeśli konflikt przejdzie na wyższy poziom, to da się zaatakować oczy oponentki wodą z małosolnych. Liczę jeszcze na pokaz pałowania selerami lub rabarbarem i dumam, czy liściem sałaty można przyłożyć w pysk z liścia. Tymczasem wija prapokoleniowa rozkręca się w najlepsze:

– To, że ja żem nie miała dzieci, to moja prywatna sprawa, a to, że łazisz babo po osiedlu jak grzejąca się suka i chłopom we łbach zawracasz, to ogólne zgorszenie i Sodomia z Gomorią!

Zerkam na panią Basię, próbując się doszukać oznak tego, że próbuje mi we łbie zawrócić. Chyba jakoś nie trafia w mój gust, bo nie czuję się za bardzo poruszony. Może to przez różnicę wieku, wagi, albo fakt, że mogłaby być moją babcią. Z drugiej strony to nie wiem, czy delikatnie zsuwająca się z jej lewej łydki antygwałtka nie jest jakąś formą zalotów. I jakby głębiej pomyśleć, jako wielbiciel sera żółtego, mógłbym być poruszony wonią perfum używanych przez panią Basię. Coś jakby ktoś sezonował Roqueforta w doniczce z bratkami.
Tymczasem ekspedientka próbuje załagodzić sytuację.

– Pani Basiu, chyba wszyscy mamy trochę nerwowy poranek, ale to przecież szkoda nerwów, takie ładne pomidory na giełdzie dostałam, może jeszcze ze dwa malinowe pani weźmie, będą do śniadania.
– Tylko niech lubczyku jej nie daje! – rzuca zza Basi nerwowa-podomka.

Pani Basia płaci, bierze zakupy, wychodzi odprowadzana płynącymi z oczu podomkowej falami jadu i nienawiści.
Ekspedientka sprawnie i bez zbędnego gadania obsługuje nerwuskę, wyraźnie starając się mieć jej wizytę jak najszybciej z głowy. Nerwuska płaci, pakuje zakupy, bez słowa obraca się i już ma wychodzić, ale jeszcze staje w otwartych drzwiach i rzuca na odchodne:

– Bo ona to jest stara kvrwa jest, szmata czerwone zasłony jak w burdelu sobie powiesiła, a w kościele to się do pierwszego rzędu pcha! Do widzenia!

Jeb! drzwiami.
Podchodzę do lady zmieszany.

– O co tu chodziło? – pytam.
– A wie pan, panie Emilu, kiedyś jak ta nerwowa z mężem była u nas w sklepie i była też pani Basia, to mąż ten nerwowej się bardzo uśmiechał do tej pani Basi no i jak pani Basia zapytała co się tak uśmiecha, to powiedział, że pani Basia ma słoneczny uśmiech i jak brzoskwinka taki słodki, a jak żona zachrząkała mu za plecami, to powiedział do niej, w sensie do żony: “tak, pamiętam o kalafiorze”.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *