Turnus rehabilitacyjny

Słowo wstępu

Turnusy rehabilitacyjne nie są formą wypoczynku, z której wcześniej korzystałem. Pierwszy raz trafiłem na turnus rehabilitacyjny w ramach programu dostępnego u mojego pracodawcy, który dofinansowuje wczasy profilaktyczne (określane też jako wczasy rehabilitacyjne) pracownikom o odpowiednim stażu, w sytuacji, gdy są lekarskie wskazania do wysłania człowieka na turnus rehabilitacyjny.
Pomimo, że formalnie w firmie stosowana jest nazwa „wczasy rehabilitacyjne” lub „profilaktyczne”, w praktyce wyjazdy są realizowane w oparciu o dostępne na rynku wczasy rehabilitacyjne organizowane przez ośrodki wyspecjalizowane w tego typu przedsięwzięciach.
W ramach tego wpisu wykorzystuję naprzemiennie określenia turnus lub turnusy rehabilitacyjne, wczasy profilaktyczne, wczasy rehabilitacyjne oraz im podobne. Należy je wszystkie rozumieć jako udział w zorganizowanym, komercyjnym przedsięwzięciu najczęściej określanym na rynku ofert jako „turnus rehabilitacyjny”.

***** ***

Turnus rehabilitacyjny to dla mnie temat trudny, niewygodny do opisania. Z jednej strony mam masę świetnych notatek, szkiców, wręcz podrozdziałów, a z drugiej nie wiem jaką przyjąć formę, która miałaby przedstawiać tę jakże ważną dla mnie treść.

Z czego wynika problem z kształtem tekstu? Bo wczasy rehabilitacyjne były okazją do obserwacji trzech różnych światów, które wydają mi się kompletnie niekompatybilne i niemożliwe do ujęcia w jednym tekście:
– mamy świat otaczających mnie pensjonariuszy, który jest szczerze komiczny i zabawny,
– mamy świat otaczających mnie pensjonariuszy, który pokazuje mi nieznane wcześniej składowe starości i chorób,
– mamy świat we mnie, który korzystając z tych dwóch zewnętrznych, także musiał przyjąć jakąś postawę, wyrobić opinię, określić się wobec tego, co go otacza.

Mój turnus rehabilitacyjny jednocześnie był śmieszny, kształcący, przerażający i smutny. Miałem zadbać o zdrowie, miałem korzystać z ruchu, świeżego powietrza i nie byłem przygotowany na to, jakie gimnastyki czekają moją płaszczyznę emocjonalną. Bo wczasy rehabilitacyjne okazały się czymś w rodzaju książki, po zamknięciu której jeszcze przez długi czas wybrzmiewają w człowieku wydarzenia, których był świadkiem, a czasami i uczestnikiem.

Spróbujmy zacząć od początku…

Po przyjeździe na miejsce szybko zrozumiałem, że mogę trochę jakby nie pasować do reszty pensjonariuszy. Mój turnus w większości składał się z ludzi w wieku jurajskim, w dużej części schorowanych, mających problemy z poruszaniem się, a w najbardziej ekstremalnych przypadkach, z samodzielną egzystencją. Gdzie mi tam było do nich, człowiekowi w zasadzie prawie zdrowemu, bardziej szukającemu okazji do wykorzystania przywilejów zawodowych niż potrzebującemu pomocy. Fakt, rehabilitanci mieli u mnie nad czym pracować, ale nie oszukujmy się: czterdziestokilkuletni koń wymaga mniejszej pomocy paramedycznej niż staruszek, dla którego przygodą na miarę zdobycia Mt Everestu jest samodzielne zjedzenie obiadu w taki sposób, by nie wybić sobie widelcem oka.

Czy w związku z tą innością czułem się źle? Wątpię. Czy rodził we mnie jakiś dyskomfort fakt, że mając wrodzony zapęd do pomagania staruszkom, mógłbym cały dzień coś komuś podawać, podnosić, lub wycierać? Zdecydowanie nie, a to dlatego, że dużo wcześniej miałem okazję i zaszczyt być świadkiem i uczestnikiem wydarzeń, podczas których ludzie będący na pierwszy rzut oka osobami ciężko doświadczonymi przez los, pokazywali, że ograniczona ilość kończyn nie jest przeszkodą w tańcu, wózkiem można szaleć po parkiecie jak Hajto na pasach, a niewskazanie do spożywania alkoholu przy silnych lekach to nie zakaz, a jedynie sugestia.
Pewne więc dla mnie było, że jeśli ktokolwiek będzie czegokolwiek potrzebował, to po prostu poprosi i nie ma się co narzucać z pomocą. Tym bardziej, że biorąc pod uwagę moją ułomną delikatność, subtelność słowie i wyczucie chwili, mógłbym nieświadomie palnąć coś równie głupiego, co krzywdzącego (ma pani piękną protezę urwanej nogi, ochrona na lotnisku musi mieć z panią ubaw!).

Starzy ludzie szybko okazali się uroczym źródłem dziesiątek, jeśli nie setek okazji do obserwacji. Nigdy bym nie przypuszczał, że spożywanie rosołu z makaronem może przynieść tyle radości, w chwili,gdy wokół otacza człowieka kilkunastu seniorów prowadzących jakby zawody w tym, kto głośniej wessie kluskę, siorbnie z łyżki, czy odkichnie makaronem, który z powodu jakiegoś dziwnego splotu wydarzeń, zamiast do gardła – trafił do nosa.
Tak, pierwszy obiad był prawdziwą przygodą, okazją do sprawdzenia umiejętności przeżycia pośród ostrzału odkasływanych klusek i cząstek gotowanej, tartej marchewki. W zasadzie żałuję, że nie nagrałem tej mlaszczącej kakofonii dźwięków, mógłbym sprawdzić, po ilu minutach największe ASMRowe zwyrole zaczną wbijać sobie wkrętaki do uszu.

Istotnym i trudnym momentem podczas turnusu rehabilitacyjnego była chwila, gdy po obiedzie siadłem na tyłku w pokoju. Zaczęło do mnie docierać, że przez najbliższe dwa tygodnie będę żyć poza domem, bez żony, zwierząt, pracy, rytm mojemu dniu będą nadawać posiłki, zabiegi, posiłki, ćwiczenia, posiłki, sen… Moment, czyli mam jedynie dać się masować, spać i żreć? A może to właśnie o to chodzi we wczasach profilaktycznych? Odstresować się, odciąć od biegu, wiecznej pogoni za sekundnikiem, dźwiganiem bagażu obowiązków i zobowiązań, odciąć się od wrzasku Jeźdźców Obsranej Kuwety i psa, któremu się chce właśnie wtedy, gdy dopiero co usiadłem z kawą?
Tak, wczasy profilaktyczne zszokowały tym, że znów mogę być beztroskim, kilkunastoletnim dzieckiem na kolonii. Z tą różnicą, że w razie czego nie trzeba się chować z papierosami. No i podglądanie koleżanek z turnusu w tym przypadku nie jest zalecane – zamiast przeżycia potencjalnych uniesień, można się nabawić potencjalnych traum.
Tak, starość nie należy do najładniejszych.

Już na etapie pakowania się na wyjazd, przeczuwałem, że wczasy profilaktyczne mogą być okazją do pisania. Do dużej ilości pisania. Miałem więc ze sobą laptopa, ulubione pisadła i notes. Wydawało mi się, że dam radę codzienne skreślić z dwa – trzy zdania, które być może wyewoluują w jakąś notatkę, dłuższy wpis blogowy, czy może jakiś niby-felieton. Miałem rację, wydawało mi się.
O ile początkowo praktycznie nie nadążałem za spisywaniem obserwacji i przemyśleń skąpany w radosnej twórczości kuracjuszy, tak już po kilku dniach sam stałem się jednym z nich, dając się porwać nieskończonej fali zabiegów, posiłków i wieczornych spotkań na tarasie. Z obserwatora stałem się uczestnikiem wydarzeń. I wcale nie było i nie jest mi z tym źle, bo o ileż ważniejsze od obserwacji walki przy bufecie na widelce o ostatni plaster wędliny, jest samemu stanąć w szranki! I nie jest ważne to, że ja jestem sprawniejszy i młodszy, bo wrogowie są zmotoryzowani, potrafią oskrzydlać chodzikami, z piskiem opon wymijają człowieka w wyścigu po poranną parówkę, a niektórzy nawet mają po dwie szczęki! Tak! I każda z nich jest ważna, bo jedna jest do jedzenia, a druga wyjściowa, bo staruszkowie dbają o styl!

Nie wiem w jaki sposób, ale nawet płynąc z prądem wydarzeń, jednocześnie notowałem, zapisywałem. Szczególnie w środku nocy, znaczy się po godzinie 21:00, gdy większość ośrodka spała, przelewałem myśli na papier, na klawiaturę. I nagle robiła się północ i okazywało się, że wszystkiego jest tyle, że nie wiem, kiedy to przeczytam i wykorzystam.
O ile w ogóle.

Lokalizacja moich wczasów profilaktycznych była dziwną kwestią: nie przepadam za górami, więc pojechałem w góry, a przemawiało za tym kilka argumentów organizacyjno-czasowych. W zasadzie byłem na góry skazany, pomimo szczerej niechęci do nich. Tak, jakkolwiek to absurdalnie nie zabrzmi, jako jaskiniowiec nie jestem w stanie dostrzec jakiegokolwiek piękna w łażeniu po górach. Wejść na coś po to, żeby z tego zejść, no gdzie tu logika? Człowiek się zmęczy, napoci, jeszcze narazi się na ugryzienie przez jakąś żmiję, niedźwiedź pogonić może, pszczoła dziabnąć, że o lawinie i zatruciu alkoholowym w schronisku nie wspomnę. Bez sensu. Góry są dla mnie jedynie przeszkodą techniczną w drodze do jaskiń i nie wygląda na to, by moje zdanie miało się zmienić w najbliższym czasie.
W dodatku w górach jest dużo roślin, które pylą i pachną w taki sposób, że jeśli z rana nie wezmę leków antyalergicznych, to po trzecim wdechu wyglądam jak ofiara gdzieś wyżej wspomnianego zatrucia alkoholowego.

Warto też powiedzieć o porze roku, na którą przypadły moje wczasy profilaktyczne. W tym temacie byłem szczęściarzem, wyjazd trafił się w sam środek wiosny. Miałem okazję doceniać piękno roślin w rozkwicie, cieszyć oczy rozbuchaną zielenią, której tak brakowało w okresie zimowym, cieszyć się pierwszymi cieplejszymi dniami i rozkoszować wieczorami na tarasie, gdy pogoda łaskawie pozwalała posiedzieć trochę dłużej bez konieczności owijania się w zimową kurtkę i koc. Wiosna oczywiście niosła ze sobą także pewne niedogodności, jak np. pylenie zielska, czy bardzo zimne poranki, ale na szczęście odpowiedni zapas leków i gruba bluza rozwiązywały największe bolączki wynikające z wiosennej pory.

Zakwaterowanie. W tym temacie zaszalałem, dopłacając do pokoju „jedynka z balkonem”, z którego rozpościerał się przepiękny widok na góry. Oczywiście o ile nie było mgły, która wisiała w powietrzu przez większość czasu. Nie stanowiło to jakiegoś większego problemu, poza tym balkon można było wykorzystać chociażby do rozwieszenia prania. Jeśliby pomyśleć, to z tym suszeniem też za dobrze nie było, bo lwią część czasu padało. No ale balkon był i dawał jakieś możliwości, a że przez warunki atmosferyczne nie bardzo można było z nich korzystać, to cóż, moja strata.

Najważniejsze na balkonie było to, by nie rozglądać się na boki, szczególnie w stronę okien jednego z kuracjuszy, który prawie nigdy nie zamykał okiem i prawie zawsze wietrzył. I często się schylał. Tyłem do okna.
Chyba już rozumiem, dlaczego ostatnio miałem koszmar z pomarszczoną krewetką wysiadującą dwa owoce kiwi.

Wróćmy do zakwaterowania: ośrodek zapewnił mi wszystko to, co było reklamowane, nawet otrzymałem na dzień dobry pakiet powitalno-sanitarno-higieniczny, na który składało się: mydełko. Kosteczka wielkości pudełka zapałek, pomimo swoich nieznacznych rozmiarów była bardzo ważnym elementem pobytu, bowiem swoim zapachem w magiczny sposób zamieniała toaletę w miejsce, które przywodziło na myśli wagonowy wychodek po dwunastu godzinach podróży z południa Polski nad morze. Nawet starałem się zbadać fenomen mydełka i sprawdzałem, czy użycie go nieco zmniejszy intensywność woni. Niestety nie, mydełko nadal roztaczało atmosferę najmroczniejszych zakamarków dworca PKP w Kutnie o północy.

Warto obalić jeden mit, który pojawiał się gdy przed wyjazdem rozmawiałem na temat przyszłego turnusu rehabilitacyjnego: pewnie będzie impreza za imprezą, a jeśli będę najmłodszy, to będę miał jak pączek w maśle. Otóż nie. Fakt, byłem najmłodszy, ale po pierwsze: jestem chorobliwie wierny, a po drugie: w przypadku mojego wyjazdu jakakolwiek próba zacieśnienia kontaktów międzyludzkich, z pewnością byłaby klasyfikowana jako przejaw gerontofilii, a w nieco skrajniejszych przypadkach – nekrofilii. Jeśli już by się uprzeć i poszukiwać tu źródła miłosnych doznać, to klasyfikacja niewiast nie opierałaby się o cechy urody, a raczej ilość kończyn, albo fakt, czy oddycha samodzielnie, czy nie. Albo czy w ogóle.
Jak więc widać, o żadnych moralnie wątpliwych poczynaniach nie było mowy, pełna kultura i rączki na kołderce.

Nic, tylko odpoczywać, a odpoczynek, o dziwo, przebiegał wg ściśle ustalonego harmonogramu.

Plan zajęć obejmował każdy dzień pobytu i jasno definiował, o której należy się stawiać na posiłek, kiedy są zabiegi oraz dodatkowe zajęcia ruchowe. Poza typowo „rehabilitacyjnymi” pozycjami, przedstawiał także kilka atrakcji, w których każdy uczestnik turnusu mógł bezpłatnie (lub w niektórych przypadkach odpłatnie) wziąć udział. Czekały nas więc między innymi wieczór taneczny z góralską muzyką. Wydarzenie obejmowało nie tylko atrakcje wokalno-muzyczne w postaci trzech niewiast starających się przepiłować końskim włosiem instrumenty smyczkowe, przy jednoczesnym mniej lub bardziej skoordynowanym wydawaniu z siebie dźwię… przy jednoczesnym śpiewie, ale także typowo góralską kolację, która zaczynała się od polewki czosnkowej, po której już nic nie pamiętam. Jeśli ja, jako człowiek niezbyt stary z działającym w miarę możliwości układem trawiennym przeżywałem to, co przeżywałem, to staruszkowie z nieco bardziej wysłużonymi trzewiami, musieli stanowić chodzące zagrożenie biologiczno-chemiczne. Wiem i wierzę, że czosnek jest źródłem zdrowia, ale jednocześnie pamiętajmy, że wszyscy oddychamy tym samym powietrzem, a i ośrodek w którym mieszkaliśmy, miał tylko jeden system kanalizacyjny wspólny dla wszystkich kuracjuszy.
Pomijając tematy związane z katuszami Smoka Wawelskiego i kwestiami wyziewnymi, obserwując seniorów zrozumiałem, że po pierwsze, większość jest i tak przygłucha, więc są mniej narażeni na okoliczności wokalne, a po drugie, najistotniejszy dla nich był fakt, że mieli możliwość spotkania się w swoim gronie, uczestniczenia w czymś wspólnie, ciesząc się z tego, że umknęli kolejnemu wieczorowi, gdy samotność i zapomnienie chwytają za gardło.

Myśl ta pozwała mi pojąć także to, dlaczego z tak pozytywnym odzewem spotkała się możliwość wycieczki objazdowej na pokładzie czegoś, co było połączeniem tramwaju, kolejki, autobusu i sauny. Jeśli jeden wieczór, 3 godziny były tak ważne dla ludzi, to jak wielkim skarbem musiała być możliwość spędzenia całego popołudnia w kuracjuszy ludzi w tym samym wieku, rozumiejących swoje potrzeby i ograniczenia. Pomimo, że sam przejazd do najprzyjemniejszych nie należał i dość często słychać było narzekania, że trzęsie tak bardzo, że proteza się odkręca, że otwartego okna dmucha a przy zamkniętym jest duszno i że jak koło wjechało w dziurę, to komuś gybis wypadł i gdzieś się kula po podłodze, ale… czy to miało jakieś znaczenie?
Najważniejsze wtedy było to, że ludzie w czymś czynnie uczestniczą, zamiast biernie czekać na nieuchronnie.

Na temat wycieczek i atrakcji z nimi związanych można jeszcze napisać sporo, lecz najistotniejsze dla mnie rzeczy dostrzegłem już podczas pierwszej z nich, a obserwacje rehabilitacyjnej codzienności niestety potwierdziły moje spostrzeżenia: tak, jak starzy ludzie potrafią w miarę swoich możliwości całymi sobą się bawić i cieszyć rzeczami dla nich przyjemnymi, tak samo z pełnym zaangażowaniem i przekonaniem potrafią być… bezwzględni i brutalni. Nie byłbym do końca szczery, gdybym wspominał jedynie o beztroskich Seniorach brykających po łączkach i wąchających płatki kwiatków, póki jeszcze nie jest im dane wąchać ich jedynie od spodu. Istniała także druga strona starszych kuracjuszy, mroczna i bezwzględna. Nienawiść kipiąca z tego powodu, że ktoś zjadł całą szynkę i trzeba poczekać pół minuty, aż doniosą, wściekłość na to, że Ta-Stara-Kaleka nie potrafi wózkiem jeździć i zamiast zjeżdżać z drogi – próbuje dostać się jadalni, agresja rozbudzana przez teoretycznie niedostatecznie wielkie porcje i wyliczanie kotletów na osobę, wszystko to było trudne do obserwacji i nie wyobrażam sobie jak nieprzyjemne musiało być dla adresatów wspomnianych reakcji i emocji.
Człowiek chcący zobaczyć esencję nienawiści, nie powinien oglądać burd stadionowych, posiedzeń sejmu, czy madek którym ktoś na OLX zwinął sprzed nosa darmowy rowerek. To naprawdę tylko nikły procent tego, co potrafi się narodzić w zjedzonym przez starość i chorobę umyśle Seniora.

Zostawmy już obserwacje i zajmijmy tym, co było sednem całego pobytu: moją rehabilitacją.

Jak już wspominałem, był to pierwszy w życiu turnus rehabilitacyjny, więc wszystkiego uczyłem się od zera. Ktoś mnie musiał pokierować do lekarza na mini komisję, podczas której dobrano mi zabiegi, ktoś musiał mi wyjaśnić, z jakimi karteczkami trzeba podejść do obsługi, których papierków nie należy zgubić, a którymi zdecydowanie nie wolno się chwalić.
Najistotniejsze było to, że zabiegowa część dnia przypadała w moim przypadku na porę przed śniadaniem, więc starym zwyczajem wstając o piątej rano, miałem dużo czasu na przygotowanie się na nowy dzień i po śniadaniu byłem praktycznie wolny. Trzy dni później już znormalniałem i jak każdy człowiek wstawałem 10 minut przed zabiegami, by w pośpiechu i panice lecieć na nie, mając nadzieję, że nie założyłem gaci na lewą stronę. Albo, że w ogóle je założyłem.

A same zabiegi? Głównie leżenie i wchłanianie leczniczych pól, prądów i innych mazi, od których odrastają kończyny, naprawia się DNA i korzeń wiecznie płonie.
O ile pierwsze dwa dni były jakąś atrakcją, tak dnia trzeciego zaczęło się robić nudno. Pojawiła się więc pokusa, by nieco poobserwować wydarzenia mające miejsce wokół. I tak oto można było zobaczyć ludzi z maskami na twarzach, ludzi skąpanych w tajemniczej mgiełce lejącej się z czegoś, co wyglądało jak połączenie odkurzacza i Plumbusa oraz ludzi pod kocami, spod których wystawały kable. Najciekawszym stanowiskiem z tego wszystkiego było miejsce, w którym kuracjusze byli obudowywani brzęczącym sarkofagiem, który potrafił leczyć powikłania po kontuzjach mających miejsce za czasów ustalania Planu Pięcioletniego. Być może słowo „sarkofag” wydaje się być nie na miejscu, ale prawa jest taka, że gdyby ustawić obok łóżka znicze – mielibyśmy mobilne mauzoleum. A gdyby zwiększyć napięcie na jednym z pokręteł, byłoby nawet i krematorium.
Ale nie idźmy w tę stronę.

Poza częścią leczniczo-technologiczną, miałem okazję korzystać z uzdrawiających mocy odpowiednio dobranego programu gimnastycznego, pisanego specjalnie pod potrzeby osób starszych. Wymagało to co prawda odłożenia dumy i własnej godności na półkę, bo jakże to, taki zwietrzały samiec alfa, ale jednak alfa, miał wykonywać jakieś raz-dwa-cza-cza-cza zamiast przerzucać tony żelastwa? Tak, było dużo wątpliwości przed wejściem na salę, jednak miałem jednocześnie w pamięci czasy, gdy w nieodżałowanym klubie fit, trener pokazywał jak bardzo można zajechać organizm korzystając jedynie z dobrodziejstwa grawitacji oraz ciężaru, który jak na złość odkładał się w miejscach, gdzie być go nie powinno.

***** wycinek z notatek – start ***
Gdy sympatyczna instruktorka rozgrzała i rozbujała wiekową ekipę, okazało się, że w rytmie raz-dwa-czaczacza można robić rzeczy niebywałe. Nie wiem, czy wynika to z jakichś prastarych umiejętności klasycznego tańca, w niepełnym wymiarze pracujących ośrodków bólu, czy implantów pozwalających wyginać kończyny pod nietypowymi kątami, ale to co się działo przed moimi oczami momentami przerażało. Wirujące w szaleńczym tańcu cza-cza-cza-ciała zdawały się łamać wszelkie prawa fizyki, szczególnie grawitacji, a prędkości z jakimi były wyrzucane kończyny sprawiały, że przeciążenia stawów pewnie niewiele odbiegały od tych, jakimi są narażane organizmy wojskowych pilotów samolotów odrzutowych.
Szczęśliwie nikt nie dostał zawału, wszyscy byli uśmiechnięci, ba, nawet wszyscy stali o własnych siłach. Bycie świadkiem takiego wystrzału praendorfin – wspaniałe uczucie. Chcesz sobie przypomnieć jak się cieszyć z małych rzeczy? Obserwuj rozgorączkowaną z radości seniorkę, która pierwszy raz od dawna pląsnęła sobie w taki sposób, że senior pod ścianą na jej widok aż wciągnął brzuch i poprawił sobie zaczeskę na lśniącym od wysiłku czole.
Sama radość!
***** wycinek z notatek – koniec ***

Takie właśnie były zajęcia na sali gimnastycznej: pełne radości, wirujących ciał i skrzypiących stawów. Czasami tylko nie można było powstrzymać się od wybuchu śmiechu, gdy do uszu docierały seniorskie komentarze:

Instruktor: …a teraz zginamy nogi w kolanach, próbując dotknąć piętami pośladków!
Sympatyczna Babcia:  ja to mam obwisły tyłek to mi łatwiej bo mam niżej!

Instruktor: …lewą rękę dajemy na pierś by było wygodnie, a prawą robimy powoli okręgi do przodu!
Sympatyczna Babcia:  o, dobrze że tak można, to potrzymam sobie cycek żeby mi nie spadał!

I tak dalej i tak dalej. Po zajęciach na sali zdecydowanie i ciało i dusza czuły się lepiej. A i mięśnie brzucha miały dodatkowe zajęcie, gdy grupa raz po raz wybuchała śmiechem.

Zajęcia gimnastyczne zamykały etap planowych zajęć w ciągu dnia, reszta czasu była do dyspozycji Kuracjuszy. Oczywiście trzeba było stawiać się na posiłki, lecz te na szczęście były wydawane w tak szerokich ramach czasowych, nie trzeba było się zbytnio spieszyć. Dawało to możliwość (tym nieco bardziej mobilnym Kuracjuszom) zejścia z góry do miasta i nacieszenia się nieco bardziej komercyjnymi atrakcjami polskich gór. Skorzystałem z tej możliwości i ja, wskakując na przywieziony ze sobą rower i ruszyłem zobaczyć, jak zmieniło się centrum w ciągu ostatnich kilku lat.

Dużych zmian nie udało mi się zaobserwować: nadal wszystko stało na swoim miejscu, więc mogłem podziwiać stragany z tradycyjnymi góralskimi pamiątkami z Chin, oscypixy łypiące zielonymi nalotami ze szklanych gablotek, grzane wino za milion cebulionów i naturalne lody, które w życiu składników mlecznych nie widziały. Na szczęście dla właścicieli wspomnianych przybytków, centrum jest niezmiennie opanowane przez stada posortowanych w wycieczkowe grupy dzieciaków, którym niestraszne lody w deszczu, zielone oscypki, czy powalająca jakość tradycyjnych góralskich plastikowych mieczy świetlnych robiących ijłuuuu ijłuuu gdy się nimi macha w stronę niewieściej części wycieczek.
Jakież to wszystkie beztroskie, nieświadome i niewinne. Jeszcze nie wiedzą, że za lat dwadzieścia nie będą w stanie trawić zielonych oscypków, a plastikowe miecze kierowane w koleżanki z czasem będą chcieli zamienić na nieco bardziej biologiczną formę broni białej.

Nie chcę używać określeń „tandeta i jazgot”, ale są to słowa, które najbardziej cisną mi się na usta, gdy myślę o atmosferze centrum. Dla równowagi wspomnę o jednym jakże istotnym fakcie: praktycznie wszystkie lokale gastronomiczne przygotowane są na gości w towarzystwie psów, można więc bez problemów zjeść w towarzystwie swojego merdatego, który zostanie w restauracji przyjęty z uśmiechem i miską świeżej wody. Brawo!

Jak już wspomniałem, miałem ze sobą rower, co pozwoliło korzystać z całkiem nieźle przygotowanych DDR i CPR. Co prawda z racji formy i umiejętności byłem skazany na te nieco bardziej płaskie trasy, ale w żadnym razie to mi nie przeszkadzało. Wystarczającej ilości rowerowych uniesień ekstremalnych dostarczała zawsze droga z miasta do ośrodka, która wiła się w górę równie stromo co bezlitośnie, jednocześnie udowadniając, że kolarstwo górskie nie jest moim powołaniem. Widok mnie zziajanego, próbującego wtoczyć się na szczyt, musiał być naprawdę osobliwym i przykrym widokiem i dałbym sobie rękę uciąć, że obserwujące mnie, pochowane na skraju lasu sarny nuciły w moją stronę Anielski orszak niech twą duszę przyjmie.
Chyba naprawdę kiepsko wyglądałem.

Jak wiadomo, po wysiłku zawsze jest większy apetyt, mamy więc możliwość do nawiązania raz jeszcze do tematu posiłków. Jakoś po tygodniu pobytu na wczasach rehabilitacyjnych, zaczynałem rozumieć, skąd brały się pomysły na podawanie Seniorom na kolację zup czosnkowych, bigosu, czy surówki z tartej rzodkiewki. Jestem przekonany, że taka dieta miała za zadanie ukrócić niecne praktyki jurniejszych staruszków, by nocami po korytarzach między pokojami nie biegali. Wszak jednymi z niewielu rzeczy, które są wstanie ograniczyć miłosne uniesienia wydają się być właśnie czosnek i kapusta. Jakże proste i jakież skuteczne!

Tak, trochę się śmieję z wyżywienia podczas wczasów rehabilitacyjnych, ale prawda jest taka (i to musi wybrzmieć), że jakoś posiłków była fenomenalna. Nie była to półka, która pozwalała nie martwić się, czy będzie smacznie. To był wyższy poziom, na którym już człowiek z niecierpliwością czekał na kolejny posiłek będąc ciekawym, co też tym razem wyczarowały panie kucharki. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że tak wysoka jakość wyżywienia miała równie duży wpływ na proces rehabilitacji, jak ćwiczenia czy zabiegi.

Zresztą na pewnym etapie, cały świat w trakcie pobytu na turnusie, zaczyna się dziwnie zamykać na bieg wydarzeń poza ośrodkiem. Całym światem stają się posiłki i zabiegi, rytm dnia wyznaczają zajęcia rehabilitacyjne, śniadania, obiady i kolacje, a proces ten tak dogłębnie przenika człowieka, że gdy spotka kogoś znajomego spoza turnusu, to w zasadzie nie ma o czym z nim porozmawiać. O dziwo, pomimo hermetyzacji umysłowo-tematycznej, wewnątrz grupy tematy rozmów zaczynają ewoluować, sięgając nie tylko coraz szerzej, ale i głębiej. Może to wpływ dzielenia czasu i przestrzeni, pokazywania swojej słabszej, schorowanej strony, a może trzeba było się wygadać i tyle.

***** wycinek z notatek – start ***
I nagle kilkuminutowa wymiana zdań na tarasie ośrodka przeradza się ponad dwugodzinną nasiadówę ze starszym Panem, który okazał się moim rówieśnikiem, po którym brutalnie przejechała się choroba neurologiczna. I znów okazało się, że tego dnia najprawdopodobniej to nie zajęcia rehabilitacyjne miały największe znaczenia dla tego człowieka, lecz wspólny czas spędzony na rozmowie z kimś, kto potrafił słuchać, opowiadać, odpowiadać i pytać.
***** wycinek z notatek – koniec ***

Wbrew obawom z pierwszego dnia, dwa tygodnie minęły szybciej niż można się spodziewać. Czy coś mi odrosło i się wzmocniło – tego nie wiem. Czy coś się we mnie zmieniło? Na pewno. I jestem pewien, że z tego pobytu wywiozłem niezmiernie dużo wniosków i obserwacji. I nie tylko chodzi o dostrzeżenie prawidłowości w stylu „im obfitszy wąs, tym mniej zębów”, czy „góralska herbatka ziołowa połączona z czosnkiem czyści z mocą wodospadu (nie przerywając snu)”, nie chodzi też o to, że wieczorek taneczny schorowanych ludzi wbrew pozorom potrafi zniszczyć bardziej niż Mielno i pielgrzymka razem wzięte. Turnus rehabilitacyjny pozwolił mi nieco poznać, a może i szczątkowo oswoić fakt istnienia starości i niektórych składowych będących jej integralną częścią. Może nawet odrobinę zrozumiałem, jakim wydaje się świat, gdy problemem seniora przestaje być siwy włos i wstawanie na siku o czwartek w nocy, a staje się nim brak samodzielności w poruszaniu się i przyjmowaniu posiłków.
Ale to nie wszystko.
Zaczyna mi się także wydawać, że okrutność starości nie opiera się na umieraniu, lecz na samotności. Na odosobnieniu, wyparciu przez świat, który pognał do przodu nie zwracając uwagi na to, że ktoś nie nadążył. Myślę o samotności, tęsknocie za ludźmi z otoczenia, którzy jako pierwsi wylogowali się z ziemskiego padołu, zostawiając ostatnich bohaterów minionych czasów w środowisku, które ich nie rozumie i nie pozwala się zrozumieć. Środowisku rok po roku uboższym w tych, którzy pojmowali świat Seniora jako ludzie przechodzący przez ten sam etap życia, borykający się z tymi samymi problemami.

***** wycinek z notatek – start ***
I tak, umacnia się we mnie przeświadczenie, że największa pustka jaką kiedyś odczuję nie będzie wynikać braku człowieka, który przez całe życie występował w jakiejś jednej, określonej roli, lecz z tego, że w pewnym momencie nie będzie miał kto odebrać telefonu, którego wykonywanie po pracy jest dla mnie tak bardzo ważne.
***** wycinek z notatek – koniec ***

Możesz również polubić…

1 Odpowiedź

  1. MArzen pisze:

    Ech, niech ci lepiej żona czopek włoży przed snem, to pomoże bardziej niż turnus

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *