Comatherion

Zaciekawiony, trochę zdziwiony, z pewnością zadowolony a nawet i zachwycony. Tak mogę opisać swoje emocje związane z tym, co dane mi było kilkanaście godzin temu zobaczyć. W zasadzie trochę bardziej posłuchać, niż zobaczyć, ale to tym lepiej.

Zawsze miałem specyficzne podejście do twórczości muzycznej, odbierałem utwory jako kompletny wytwór, w którym zarówno wokal jak i muzyka muszą stanowić integralną całość dźwiękową. Warstwa tekstowa nie miała za bardzo znaczenia, muzyki słuchałem, szukając dobrze skomponowanych dźwięków. Czy kryły się pod nimi słowa – miało nieco mniejsze znaczenie.

Sytuację TROCHĘ zmieniła m.in. Coma: okazało się, że warto też czasami zwrócić uwagę na to, co wokalista ma do powiedzenia. Poza formą, pojawiła się świadomość istnienia treści. Oczywiście bez przesady i bez popadania w wielogodzinne zadumy nad analizowanym tekstem piosenki o tym, kto komu by wybrombrał siostrę.

Coma jak wiemy zakończyła działalność, zostawiając nas z kilkoma wartymi uwagi piosenkami, a nawet krążkami. Ot, taka kolej rzeczy.
Nagle, po latach, pojawia się sposób na zaspokojenie potrzeby konsumowania muzyki na żywo: Comatherion. Twór opisujący się jako Coma Tribute Band, zaproponował podróż w świat muzyki granej na żywo, nie nawiązując do twórczości Piotra i spółki, ale… starając się jak najlepiej ją odwzorować. Bez miejsca na własne interpretacje, modyfikacje, propozycje.
I teraz zrobiło się ciekawie, bo nauczony doświadczeniem, na hasła „cover” i „tribute band” dostaję wysypki na przedramionach i bąbli na bębenkach, a tym razem okazuje się po szybkim rzucie uchem w YT, że to brzmi lepiej, niż nieźle.
I co dalej?

Pojechaliśmy. Przeżyliśmy koncert. Czy był dobry? Był. Czy warto było? Warto. Czy były potknięcia? Były. Czy wnioski z koncertu jakkolwiek związane są z Comą i Comatherionem? Nie.

Pomijam, całkowicie pomijam fakt istnienia Comy i Comatherionu, bo wnioski płynące z uczestnictwa w tym wydarzeniu, wykraczają daleko ponad dwie wspomniane, rokowe kapele. Wydaje mi się, że byłem pierwszy raz w życiu świadkiem sytuacji, w której stworzona kiedyś przez kogoś muzyka, jest na tyle dobra, że broni się jako twórczość nawet w mniej, czy bardziej udanych wykonaniach. Oczywiście jest jakaś dolna granica poziomu, do którego nie powinno się zniżać, ale w ogólnym ujęciu, na własne uszy i oczy przekonałem się, że w swoim życiu byłem obserwatorem narodzin, tworzenia Historii przez duże H. Tak, wiem, że są zachodnie kapele, które budowały twory ponadczasowe, doceniam je i szanuję, ale gdy na naszym, polskim poletku dzieją się rzecz podobne, to z automatu stają się one jakieś takie… bliższe. Bardziej trafiające. Potrafiące tknąć ten kawałek duszy, który zawsze zarezonuje zgodnie z tym, co zaśpiewają struny przy pierwszych akordach ulubionego kawałka.

To był zdecydowanie dobry wieczór i z chęcią jeszcze raz posłucham Comatherionu. Tylko tym razem poproszę o salę z nieco… bardziej odpowiednim nagłośnieniem.

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *