Magiczne Kuleczki [cz.5]

Halloween. Znów trzeba będzie szczuć psem małych drani starających się wyprosić jakieś cukierki czy inne duperele. Halloween. Jak co roku nic z tego dnia nie wyniknie. Smutna codzienność nie pozwoli się nawet po staropolsku najebać w knajpie ustrojonej gumowymi kościotrupami ze sklep “wszystko za pinć pindziesiont”.

…jedynie mój brzuch jest jakiś taki Halloweenowy. Tu blizna, tam blizna, tu jakieś zgrubienie. Brzuch pół na pół z Frankensteinem. Brzuchenstein?

Powrót do pracy z L4 nigdy nie był taki trudny. Zrozumiałem teraz, jakie cierpienie przeżywają kury, strusie, wróble i wszelakie inne ptactwo wysiadujące jaja. Zrozumiałem, co miał na myśli lekarz informując mnie: “pozycja siedząca nie jest dla pana optymalna”. To było bardzo parlamentarne określenie tego, co się dzieje w mym uworowieniu po 5 godzinach nasiadówy w pracy: uczucie jest podobne do zasysania jajec odkurzaczem obsługiwanym ręką brudnej ukraińskiej prostytutki trzymanej na smyczy przez pikającego rozgrzanym prętem obolałe krocze, półnagiego faceta z włosami na plecach.

W normalnych okolicznościach zdrowotnych może i by człowiek jeszcze jakoś z symaptią przyjął ten obraz rodzący się w głowie, jednak tym razem skutkuje on jedynie większym dyskomfortem.

Wszystko się zrasta. Zaczynam chodzić krokiem człowieka cywilizowanego, powoli całość ma się ku lepszemu. Za miesiąc trzeba będzie odstawić jeszcze teatrzyk z Perwersyjnym Kubkojebcą w roli głównej i – mam nadzieję – historię z dr Jajciachowiczem będzie można uznać za zamkniętą…

*****

Sobota, wczesny poranek. Dzień po zabiegu.

Leżę obolały w szpitalnym łóżku, starając się poskładać do kupy wspomnienia z wczorajszego dnia. Pierwsze promienie słońca wpadają przez szpary w zasłonach odkrywając dowody wczorajszej, dokonanej na mnie zbrodni: z ręki wystaje mi jakiś kabel. Na brzuchu mam naklejone dziwne plastry. Jestem upierdzielony czerwoną mazią niewiadomego pochodzenia. Wszystko obrzmiałe jakbym zeżarł pół wiadra fasolki po bretońsku.
Jedno wielkie “ała”.

Do pokoju wchodzi sympatyczna Pani Salowa. Z gracją stada spadających ze schodów blaszanych wiader, zaczyna cichutko przecierać podłogę pod moim łożem. O matko i córko, chyba się nie zejsrałem? Zabryzgać krwią podłogę to jeszcze powód do dumy, ale wypuścić pod siebie (nawet w nieświadomości) krecika na spacer to już wstyd!
Zerkam w stronę podłogi pojękując cicho, pociągam nosem – ok, chyba większej wpadki nie było. Salowa sprawnie omiata jeszcze okolice pustych łóżek obok, po czym z gracją radzieckiego korpusu pancernego opuszcza pokój.
Zostałem sam. Teraz można sobie zadać najważniejsze pytanie: czy oby komuś się skalpel nie obślizgnął? Z duszą na ramieniu wsadzam łapsko pod kołderkę. Palce suną pomiędzy opatrunkami niczym stado morderczych pytongów, szukając ewentualnych braków w osprzęcie.
– prawe – jest! lewe, ała! jest! końcówka…. jest!
Z uśmiechem na twarzy układam się wygodniej, łapsko wraca grzecznie na kołderkę.
Zaczynam być głodny.

Znaczy się, że zaczynam zdrowieć!

Możesz również polubić…

2 komentarze

  1. nisza_E pisze:

    Albo edukacja wyższego rzędu zaszkodziła mi na mózg, albo części numer 5 po prostu nie widzę/nie ma 🙂 Szybkiego powrotu do stanu równowagi 🙂

  2. 30lat pisze:

    Fakt. Machnąłem się z numeracją 😉 Dzięki za zwrócenie uwagi 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *