Uczestnictwo.
Co jest tak naprawdę wyznacznikiem rodziny? Powiązania istniejące wg przepisów prawa, wynikające z podpisów składanych na kawałku papieru? Skala podobieństwa DNA? Bez sensu.
Minęło Wszystkich Świętych. Mamy za sobą spektakl pełen kiczu i mody w naftalinowych oparach. Dzieci radośnie poopalały sobie brwi, matki rzucają mięsem nad ciuchami zachlapanymi woskiem, ojcowie trzeźwieją po kolejnym, corocznym spotkaniu pełnym zadumy, śledzia w oleju i wódy.
Pierwszy raz od wieków nie uczestniczyłem. Nie byłem częścią. Trochę z powodu złośliwych kolei losu, na które da się zwalić prawie wszystko, trochę z wyboru, a najbardziej – i tej wersji się trzymajmy – z winy jakiegoś dziadowskiego mikroba, który postanowił znów położyć mnie do łóżka.
Więc leżałem. Trochę przytomny, trochę nie, trochę myśląc o tych, których nie ma, trochę nie, trochę tęskniąc za całą tamtą cepelią, a trochę nie.
Nie było objazdu po grobach, nie było pokazu mody, nie było poranków nad kawą z widokiem na ledwie przejezdną ścieżkę, nie było kibla z wyziębioną deską i ostatnimi, zaspanymi muchami starającymi się wylądować na jajach. Piec nie buczał, kuchenka nie syczała, pies nie wytarzał się w dosychającym od lata, krowim placku.
Nie uczestniczyłem.
I to jest chyba wyznacznik tego, czy istnieje coś, co można nazwać rodziną. Nie uczestniczę już od dawna, nie ma mnie w tamtym Tam, moje miejsce jest już zajęte. W końcu świat nie lubi próżni. I pomimo, że jeszcze ktoś mógłby zarzucić, że przecież jeszcze papiery, jeszcze formalności, więc wszystko Jest, to…
Nie.
W czym więc uczestniczę dzień-po-dniu? Gdzie jest moja kotwica trzymająca w ryzach mózg, by ten nie wystrzelił beztrosko w stronę świata pełnego słoni niebieskich i miękkich ścian w pokojach bez klamek? Uczestnikiem jakich wydarzeń się stałem?
Nie wiem. Dużo tego. Jakieś takie obszerne to Wszystko, bogate w formy, treść, niosące kompletnie nowe zapachy, faktury i smaki. Chyba najważniejsze jest to, że zacząłem uczestniczyć sam ze sobą w końcu w Jakimś, swoim życiu. Którego elementy sam dobieram, dopasowuję, jakkolwiek absurdalne by się nie wydawały.
Uczestniczę w samsiedzeniu wokół zbitych desek, z których można zrobić problem dla samej idei tworzenia problemu, rozmawiam z ludźmi, którzy stracili głowę walcząc z kolejnym dniem, z których pędząca codzienność wycisnęła siły i życie. Wraz z mózgiem i flaczkiem.
Uczę się czerpać radość i siłę z pobudki o 13:30, uczestniczę w pożeraniu nieprzyzwoicie wielkich tytek z frytami, prę do przodu, szukając karku, w który mógłbym wbić kły powalając ofiarę na ziemię.
Wszystko to coraz bardziej przeplata się z wszystkim dookoła, nie moim, zazębia się, scala. Zupełnie, jakby mały, odseparowany świat naturalnie próbował stać się częścią jakieś większej całości. Więc pojawiają się ludzie, osobliwości i Osobowości, wydarzenia, linie czasu zaczynają się przenikać, uzupełniać, stają się grubsze, mocniejsze, silniejsze. Uczestnictwo przeplata się z uczestnictwem, współuczestnictwa zaczepiają o kolejne uczestnictwa, tworzy się węzeł gordyjski, plątanina osobo-minut, osobo-godzin, osobo-dni, nocy i przeszłości z przyszłością. Jeśli ktoś podejdzie do tego supła z mieczem, to dostanie w ryj.
Czas leci.
Pierniki polukrowane. Naleśniki z Nutellą i bananami zeżarte. Reflektory wypolerowane, film obejrzany.
Uczestnictwo vs. Układ.
Kurde, stary…. Zaczynam żyć Twoim życie… Moja rodzina właśnie się kończy…
O. To zrobimy imprezę gdy już Ci wszystko walnie do końca: urządzimy spęd wykolejonych samców, którzy przed wszystkimi dookoła (a głownie przed samym sobą) udają, że sobie z wszystkim radzą.
A później porozmawiamy o tym, jak zrobić obiad na 4 dni w jednym garze, odkryjemy, że firanki jednak trzeba czasami wyprać, a te dziwne plamki na kuchence to nie zdobienie, tylko przypalony bigos sprzed miesiąca.
Stary, chyba to nie jest zdjęcie twojego salonu?
bo jeśli tak, to masz problem…