Jaskinia Józefa (tak, znów :) )

Trochę się zdziwiłem. Pamiętałem, że zawsze przy wyjściu z Józefa musiałem się napocić podczas pracy na linie: albo to za wąsko było, albo nogi się nie mieściły w szczelinie i trzeba było się rozkraczać, to znów ramionami się klinowałem, a ogólnie to jakoś tak nie za fajnie i bardziej pod górę niż samo pod górę i fuj. Wychodzenie z tej dziury było jak szpinak do obiadu za czasów dziecięcych: człowiek przełknie tylko po to, by później dostać w nagrodę deser.
Tym razem Józef był bardzo przyjazny: strzemię pasowało, uda się mieściły, dupsko też przeszło bez problemów. A dziwne, bo podczas pierwszej wizyty w Jaskini Józefa, byłem jakiś taki mniej obszerny i ogólnie bardziej gibki.

Przed pakowaniem sprzętu sporo się zastanawiałem, po co to wszystko. Przecież zmieniły się wszystkie okoliczności, oprawa, zmieniły się tryb i tempo życia. Już dawno temu skończyły się krótkie wyjazdy ‘na szybko’, bo jest wolne popołudnie, bo nie pada, bo to i tamto i zesrał się gołąbek. Dzisiaj, nim zbiorą się ludzie, nim uda się złapać wspólny termin, nim termin stanie się takim, w którym jednak nic nikomu nie wyskoczyło – mijają dni, tygodnie, miesiące. To chyba taka kolej rzeczy, że proza życia na jakimś etapie wypiera część rozrywek, do których jest czas wrócić dopiero, gdy pracę zastąpi spokojna emerytura. Oczywiście o ile człowiek jej dożyje i będzie w na tyle dobrym stanie, że nie tylko da radę bujać się na sznurach, ale i nie będzie musiał ciągnąć za sobą respiratora.
No i nie wiem też, jak by się sprawdzała uprząż zakładana na pieluchy dla dorosłych.

Najważniejsze, że Jaskinia Józefa była tego dnia bardzo gościnnym obiektem: pozwoliła bezpiecznie zjechać, wygodnie pospacerować i posiedzieć z Radlerkiem w środku, a na koniec nie robiła problemów przy wyjściu. Czego więcej trzeba do szczęścia?

No dobra, ale co dalej? Przeskakując szybko wzrokiem po notatkach widzę, że mam jeszcze kilka nowych dziur do odwiedzenia, w pamięci też siedzą niedokończone tematy. Na ile ostatni wyskok do Józka był jednym z ostatnich zrywów parciejącego lacia, a na ile przekonaniem się, że nadal, a w zasadzie znów mogę?

***** ***

Najpiękniejsze w całym wyjeździe było to, że nie musiałem, nic nie musiałem. Nie musiałem odwiedzić każdego korytarza, nie musiałem dojść do ostatniej szczeliny, wcisnąć się w każdą dostępną szparę. W zasadzie, tak jakby rak wewnętrznego musiejstwa zdechł gdzieś po drodze i nie przeszkadzał w 15 minutowym gapieniu się w kawałek spągu.

Dalej są ciekawsze partie? Ok. Dalej jest jeszcze kawałek do przejścia? Ok.
Dla mnie kwadrans zawiechy nad rurą piasku był „ok” najbardziej.
Chyba zaczynam lubić bycie ciut dojrzalszym.
[odgłosy zadowolonego Emila]

***** ***

Sobota, poranek. Pies już wysikany i wykupany dołączył do reszty śpiącego stada.
Pod nosem kawa, przed nosem monitor z wyświetlonymi zdjęciami.
Noga nadal wypomina odwiedziny w Józefie, ale cała reszta mówi: „więcej”.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *