Bieszczady

Bądźmy szczerzy: nie żyliśmy przez tydzień pod namiotem, nie przeszliśmy szlakami miliona kilometrów, nie piliśmy wody ze źródełek i nie szukaliśmy pożywienia w lesie. Zamiast tego mieliśmy domek z ciepłą wodą, lodówką, wiatą grillową i wygodnym łóżkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że Bieszczady to Bieszczady, więc udało się zaznać nieco lokalnego kolorytu zdominowanego przez pluszowe gęsi, oryginalne, wyrabiane przez lokalnych rzemieślników chińskie torby ze skóry plastikowca, a także wyjątkową w skali kraju, regionalną kuchnię przepełnioną bogactwem odmian hamburgerów, zapiekanek i frytek belgijskich smażonych na fryturze pamiętające czasy, gdy obie wieże WTC były czymś więcej, niż wspomnieniem.

Zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś będzie okazja poznać te „legendarne” Bieszczady, które dają możliwość kilkudniowej wędrówki bez spotykania cywilizacji, które brakiem zasięgu sprawiają, że największe smartzombie odklejają wzrok od telefonów, które goszcząc przy ognisku, umilają czas nie muzyką z głośnika BT, lecz brzmieniem gitar, rechotem żab i zapijaczonym głosem lokalnego barda, wystękującego z zaangażowaniem historię o bieszczadzkich zjawiskach paranormalnych.

Jakoś nigdy nie było mi dane zachwycić się muzyką związaną z Bieszczadami. Będąc szczerym muszę powiedzieć, że jedyny bieszczadzki wątek muzyczny na który trafiłem w życiu, związany był z momentem, gdy źle kliknąłem w link i zamiast „Chodnikowego Latawca” z głośnika poleciały mi jakieś smęty o wodzie w cieniu, czy coś takiego.
Po prostu ta muzyka to nie ten kierunek, nie ten kształt, brak emocjonalnych podstaw, do których mogłaby się odwołać zawodząca pieśni o zapomnianych szlakach.

Pomimo tego wszystkiego śmiem twierdzić, że Bieszczady jakieś swoje miejsce w mojej świadomości mają. Być może forma ich przeżywania jest narażona na drwiny i pogardę PRAWDZIWYCH miłośników Bieszczad, ale czy to ma dla mnie jakieś znaczenie? Przecież spędziliśmy przyjemnie sporo czasu ciesząc się otoczeniem w sposób, który na ten moment był dla nas optymalny, wystarczający i satysfakcjonujący. A że zamiast kompletu odcisków, mamy komplet biletów i paragonów – czy kogoś to boli?

Bieszczady w tym roku były bardziej niż przyjemne, bo i pies był niewymownie zadowolony: zarówno nos, jak i łapy solidnie dostały w palnik od nieustannego zaliczania kolejnych kroków i zapachów, a i ogon też solidnie się zmęczył, dając cały czas oznaki głębokiego zadowolenia. Czy to wczesne godziny poranne, czy późne wieczorne, zawsze znalazł się jakiś nowy zapach dziczyzny wychylającej się z lasu na drogę.

Szkoda tylko, że nastąpił w pewnym momencie kres beztroskich, nocnych spacerów, gdy sympatyczna Pani Gospodarz podczas rozmowy podzieliła się aktualnościami z życia wsi: u Bebozlaków lisy napadły na kurnik i wykradły cztery nioski, u Nowytków Zza Wody wilcy wniungły psa do lasu i zagryźli, a syn starego Bednorza pobieł się wilkiem, jak ten mu na plac weszedł i chciał psa przy budzie zagryźć. No i pies przeżył i wilk ucikł jak ze sztachety dostoł, ino Bednorza poszyć musieli doktory, bo jak mu wilk kłami po mientkim przejechał, to mu prawie dusza razem z flakami uleciała.

Bieszczady. Szkoda, że tak daleko.
I że tylko do zmroku.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *