Srebrna Szczała

Już w zamierzchłych czasach, gdy nasi praojcowie ganiali z łukami po słowiańskich bezdrożach, jednym z atrybutów Prawdziwego Mężczyzny był własny rumak. Prawdą jest, że w naszej praokolicy ciężko było o coś reprezentacyjnego i najczęściej trzeba było klepać dupsko na czymś, co przypominało efekt gwałtu jamnika na ośle, jednak nie zmienia to faktu, że koń (czy bardziej pra-koń) jakiś był!

Nie zmieniło się wiele do dnia dzisiejszego. Każdy samiec bez względu na to, jakie mu przyświecają idee – chce posiadać własny środek transportu. Mamy więc dresowozy, bereciarowozy, kaplusznikowozy, sukowozy, oraz wyspecjaliozowane pojazdy typu nastkoruchowozy, najczęściej występujące pod gimnazjami.

Jako Prawdziwy Samiec, zdobywca Niewieścich Serc, niszczyciel Kobiecych nadziei i marzeń – posiadam swego mechanicznego rumaka i ja.
Pomińmy to, że przez fakt bycia w związku z Najwspanialszą-Z-Żon moje szanse na wyrwanie czegoś pod gimnazjum są bliskie zera i nawet dodatkowe trzy albo i cztery paski wzdłuż i w poprzek maski nie pomogą… Jednak mam swego rumaka. Srebrny potwór, a w zasadzie srebrna potwora zwana Srebrną Szczałą, pogromca szos, zwycięzca niejednego pojedynku na skrzyżowaniu z pretendentami klasy Wartburg, Nyska, czy Duży Fiat jest w mym posiadaniu. Raz nawet udało mi się wyprzedzić Porsche! Pominę drobny szczegół, że akurat stał na poboczu z włączonymi awaryjnymi (wyrywał ssaka leśnego przy DK88?).

Identycznie jak zwierzętom kopytnym zdarza się zachorować, tak i rumak mechaniczny potrafi mieć gorszy dzień. Nie mam tu na myśli zamarzniętego zamka, kawałka zdechłego kota na zderzaku, czy nawet problemów z porannym uruchomieniem silnika. Myślę tu NAPRAWDĘ POWAŻNYCH przypadkach.
A naprawdę poważne przypadki mają naprawdę poważne konsekwencje: patrz, płać i płacz…

I zdarzy się nawet, że Prawdziwy Mężczyzna łezkę uroni widząc, jak jego Rumak Srebrnoblachy brutalnie na holu się szamoce, w sercu coś zaboli gdy niemy samochód nie jest w stanie nawet rozrusznikiem zakręcić, lecz PRAWDZIWY koszmar zaczyna się dopiero u mechanika.

Staje człowiek przy bramie warsztatu jak Frodo u wrót Mordoru, zerka wzrokiem niepewnym na majestatycznie przechadzających się mechaników czekających tylko na to, by wziąć w swe czułe ręce Twój samochód. I szukać i szperać i wynajdywać… Koszmar ciągnie się w nieskończoność: stoi Samiec mając u stop kanał, nad kanałem swe autko kochane, i słucha Samiec tych jakże przerażających dźwięków dobywających się z wnętrza kanału niczym z samego dna piekła…

– ja… yhy… no… nooooo… oooooooo.. OOOOO!!! O kurwa, Panie… No niee…. Franek, chodź popatrz na to bo ja nie wim…

Wtedy zaczynają padać te bardziej przeraźliwe frazy:

– nooooo, ładnie załatwione, ooooooo, tu trzeba będzie wymienić, tu naprawić, ale tu to caaaaaaaaały moduł trza bydzie rozkryncić…

Pod człowiekiem uginają się nogi, lecz to nie koniec katuszy, musi jeszcze paść to standardowe, dobijające stwierdzenie:

– a to to nie wim, tak jeszcze wygjentego to żem nie widział. To nawet nie wiem ile cza bydzie kosztować.

W czasie gdy mechanik dołowy grzebie pod samochodem, za plecami posiadacza samochodu stoi właściciel warsztatu. Można zauważyć dziwną zależność: za każdym ‘oooooooo’, ‘ o kurwa!’, ‘naprawić’ i ‘wymienić’ padającym spod samochodu, twarz właściciela warsztatu nabiera jakby bardziej pogodnego charakteru, jakby jakiś uśmieszek coraz wyraźniej na twarzy się rysował.
Gdy po kilku minutach penetracji kanałowych, gdy mechanik dołowy wygrzebie się z piekielnej czeluści, można już zadać To Pytanie:

– a ile to wszystko będzie kosztować?

…i należy się właśnie wtedy przygotować na przyjęcie ciosu ostatecznego, gdy to pracownik zwraca się do właściciela warsztatu:

– szefie, pan szef niech policzy, bo jo to nawyt za kalkulatrem nie dom rady.

Zauważyliście, że wokół warsztatów samochodowych jest mało drzew? Kiedyś myślałem, że to kwestia zniszczenia środowiska tymi wszystkimi smarami, maziami i płynami. Od kiedy mam własne auto wiem już, że to kwestia bezpieczeństwa: bez drzewa załamany klient nie ma się na czym powiesić.

*****

Chyba mam ostatnio pecha. Zawsze myślałem, że stwierdzenie ‘żyłka w dupie pęknie’ może dotyczyć tylko ludzi. Jak się okazało – nie tylko. Nie rozumiem jednego: czy w przypadku Srebrnej Strzały ową żyłką nie mogła być jakaś linka, tasiemka, listewka, cokolwiek co można szybko wymienić, zakleić gumą do żucia, ewentualnie zamalować? Oczywiście, jak już coś miało pieprznąć, to na bogato. A w zasadzie po dwakroć na bogato. Nie dość, że nastąpił samochodowy zgon definitywny, to miał on miejsce dziesiątki kilometrów od domu w okolicy, gdzie masz wrażenie że wyjście z samochodu może grozić zjedzeniem przed autochtonów. I w takich to okolicznościach przyrody rozpieprzyło rozrząd i lawinowo wszystko to, co w efekcie domina rozpaść się powinno.
Patrz, płacz i płać.
Wydaje mi się czasami, że te wszystkie wałeczki, ząbki, tłoczki i kuleczki mają w silniku tylko jedno zadanie. Wziąć się się spierdolić. Ku chwale i dobrobytowi warsztatu samochodowego!

*****

Czwartek.
Od 2 godzin czekam na telefon od mechanika. Tą razą tematem dnia były elementy zawieszenia. Okazało się, że Srebrna Strzała jako samochód przeznaczony na drogi, nie jest gotowa zmagać się z leśnymi ścieżkami i kraterami w polnych drogach.
Czekam na telefon niczym skazaniec na swego kata. Po wstępnej wycenie wiem, że do końca miesiąca potajemne dziwki koks i wóda odpadają. Zamiast tego będę musiał kupić taśmę klejącą, by przymocować jakoś rachunek na desce rozdzielczej. Będę mógł dzięki temu wskazywać go za każdym razem, gdy Najwspanialsza-Z-Żon delikatnie zasugeruje mi błyskając mordem w oczach:

– Dziury? Jakie dziury? MOŻE JEDNAK odrobinę przyspieszysz?!

Możesz również polubić…

14 komentarzy

  1. Anonimowy pisze:

    DAWAJ SONDĘ! PLASK PLASK

  2. 30lat pisze:

    dobrze, że plask plask, a nie fap fap.

  3. znamy ten ból (albo jak niektórzy piszą "bul"), to się bardziej nie opłaca nowego auta kupić? 😀

  4. Jak rozrzad padl – taniej kupic 'nowy', uzywany silnik. Bo najpierw jest 1200, potem 2500 a ostatecznie 4000 za naprawe niby tylko rozrzadu, a potem trzeba glowice splanowac, dotrzec gniazda zaworow, wymienic termostat, a jeszcze to, a jeszcze śmo, a olej obowiazkowo, z filtrami oczywiscie, nowy plyn, bo stary to panie tego…
    zawieszenie – nie przeskoczysz

  5. 4ever pisze:

    tak i nie. Zrobienie silnika to praktycznie remont i nic w nim potem przez lata się nie ma szans zepsuć (pod warunkiem pilnowania wymiany rozrządu na czas ;P 😛 😛 ) a kupno używanego silnika to zawsze loteria…

  6. 30lat pisze:

    Jeśli masz szansę wziąć udział w tej silnikowej loterii to dobrze – ja z unikalnością Srebrnej Strzały musiałbym mieć naprawdę wiele szczęścia by przynajmniej zdobyć los/silnik.

  7. 4ever pisze:

    No jestem w podobnej sytuacji i kalkulacja jest prosta. Auto kosztowało 6 tyś. bez zrobienia silnika będzie kosztować jakieś 3… co ja kupię za 3 tyś? a jak dołoże do 3 tyś tyle co wsadziłem w robotę silnika to jaką mam gwarancję że to auto nie czycha tylko żeby mi pokazać swoje ukryte "wartości ujemne" ?

  8. 4ever pisze:

    No właśnie – dlatego ja uważam że jak nie ma się kasy na auto o klasę wyższej jakości (czyli nagły zastrzyk gotówki czy coś w tym stylu) to trza robić albo zrezygnować z rumaka.

  9. Jarek pisze:

    Rezygnacja z rumaka to nie prosta sprawa, trud z tym związany jest wprost proporcjonalny do bagażu wspomnień łączącego jeźdzcę z ów chorym zwierzęciem 😉

    Całe szczeście w moim przypadku, dla mniej roztropnych i młodszych jeźdzców zostaje zawsze AC 😉

  10. artak pisze:

    Nie masz co płakać 😛 Mi coś takiego zdarzyło się na wyjeździe zagramanicznym 😛 i nawet napisałem opowiadanko w tym temacie, którym pozwolę się podzielić 😀
    Niestety jest długo, więc muszę podzielić na 2 wiadomości 🙂

    Podróż poślubna – pamiętnik z wakacji 😀

    Takiej podróży to jeszcze nigdy nie przeżyłem. I wcale nie chodzi o to, że jest ona tą poślubną, bo sekscesów stricte poślubnych opisywać nie będę (więc wszyscy, którzy oczekiwali porno parodii w wykonaniu informatyka niestety nie będą pocieszeni 🙂 ). Chodzi o całokształt imprezy i wszystkie wypadki, które wydarzyły się w tak zwanym międzyczasie.
    Zacznijmy może od początku. Dnia 19 maja roku pańskiego 2012 wzięliśmy z moją aktualną małżonką ślub. Ślub był przewspaniały. Wesele również niesamowicie się udało, chociaż ludzie strasznie wcześnie pozbierali się do domów, ale może to i lepiej, bo mieliśmy chwilkę, żeby się przespać. Wódki i wina zostało dużo, znaczy impreza była spokojna. Pogoda na ślub i wesele była po prostu genialna. Tak więc, ten najważniejszy dzień w życiu był po prostu idealny. Opisuję to dlatego, że, jak to prawa Murphy'ego mówią, jak coś jest dobrze, to później może być już tylko gorzej. I tak było mniej więcej z naszą podróżą.
    W podróż poślubną ruszyliśmy we wtorek (miała być niedziela, później poniedziałek, ale wyszło, że wyjechaliśmy we wtorek). W sumie dobrze się złożyło, bo mogliśmy zrobić niewielkie poprawiny i jeszcze sobie przed podróżą odpoczęliśmy. Plan podróży prosty. Mieliśmy odwieźć koleżankę z chłopakiem do Como (północne Włochy), a później pojechać tam, gdzie akurat pogoda bardziej by nam odpowiadała. Do Como mieliśmy jechać dwa dni (postój w Dreźnie u mojej cioci). Ogólnie plan genialny w swej prostocie i prosty dzięki swojemu geniuszowi (a dokładniej mojemu :D). Nic nie mogło się nie udać (bo nie może się nie udać coś, co nie istnieje :D). I tu był pies pogrzebany 😀
    Po przejechaniu całej polski (jechaliśmy przez Poznań, coby jak najszybciej wskoczyć na niemieckie drogi) wjechaliśmy na autobahny. To był moment na który czekałem odkąd kupiłem mój piękny niemiecki (wiem, że słowo „piękny” ze słowem „niemiecki” tworzy oksymoron, ale jeśli chodzi o samochody, to jednak można tak powiedzieć :D) samochód. Tak więc przejechaliśmy prawie całą drogę do Drezna, więc stwierdziłem, że skoro jestem niedaleko i jadę swoją gwiazdą, to mogę troszkę przycisnąć. 210 pojechałem. Na więcej niestety podtlenek gazotu nie pozwolił. Przeżycie bardzo przyjemne, jednak po niedługim czasie w mercedesie coś chrupnęło, strzeliło, pojawił się dym i trzeba było zjechać na pobocze. Po szybkich oględzinach i bojowym chrzcie gaśnicy stwierdziłem, że … dalej nie pojedziemy 😀 Ogólnie silnik zagotowany, olej wycieka, płyn chłodniczy poleciał już dawno, ogień się pojawił, nic tylko usiąść i płakać. Później się okazało, że zerwał się korbowód, ale dokładne straty opiszę później. Więc to był pierwszy znak, że jednak podróż poślubna nie pójdzie po naszej myśli 😀 Po chwili jednak wezwaliśmy najdroższą w naszym życiu niemiecką lawetę i zostaliśmy dotransportowani do cioci, która mieszka w Dreźnie.
    W Dreźnie urodził się nowy plan. Bracia nasi (znaczy mój i żony) próbowali załatwić dla nas lawetę, coby nas ściągnęła do Warszawy, a my się byczyliśmy 🙂 Naszego byczenia opisywał nie będę, bo nie ma w nim nic ciekawego. Poopisuję perypetie naszych braci 😀
    W Polsce trwała niesamowita walka o to jak nas ściągnąć. Było kilka wersji, z których każda miała plusy i minusy. Pierwszą wersją było wypożyczenie przyczepki, którą Wojtek z Pawłem by podpięli do jakiegoś samochodu i przyjechali takowym pojazdem do nas. Plan upadł z powodu braku pojazdu, którym można by bez przeszkód przejechać przez granicę (niestety samochód Wojtka odpadł w przedbiegach, bo pije ok. 8 litrów oleju na 100km, nie wspominając o benzynie :D). Drugim planem było wypożyczenie całego samochodu lawety i przyjechanie tymże pojazdem po nas do Drezna. Plan niestety zakończył się podobnie jak ten pierwszy. A dokładniej. Chłopaki wynajęli auto lawetę gdzieś w okolicach otwocka.

  11. artak pisze:

    Wszystko było ładnie pięknie. Paweł wysłał mi nawet smsa, którego tutaj zacytuję: „Wojtek wyjechal, ok 21 powinien być. Pokieruj go pozniej kiedy ma z autostrady zjechac. Ale trupa wynajelismy, masakra :D”. Ten sms przyszedł do mnie o godzinie 13:11. O godzinie 14:19 Paweł do mnie zadzwonił. Z treści rozmowy dowiedziałem się, że wprowadzają w życie plan C, bo plan B rozkraczył się w okolicach … Karczewa (kiele 5km przejechał :D), więc z względów oczywistych do Drezna ma marne szanse na dojazd.
    Plan C był prosty. Wynająć człowieka, który będzie miał lawetę i który po nas przyjedzie. Warunkiem koniecznym tego planu było to, żeby nie wydać miliona złotych na tego samobójce :D. Udało się. Człowiek wyjechał następnego dnia z samego rana, żeby przyjechać do nas koło 12-13 i żebyśmy koło 21-22 mogli wrócić do Warszawy. Plan prosty, wykonanie gorsze. W drodze do Drezna, gdzieś na wysokości Wrocławia człowiekowi (a dokładniej w auto lawecie :D) wysiadły światła. Żaden problem, 15 minut, gościu postukał w oprawki, wymienił bezpiecznik, światła wróciły. Dalszych problemów z dojazdem do nas nie miał i nawet o czasie się pojawił. Koło 13 zapakowaliśmy mercedesa i ruszyliśmy w drogę powrotną. 85% drogi przebiegło bez problemów. Pozostałe 15% Paweł później określił słowami: „Nie wierzę! Po prostu k$rwa nie wierzę!”. Zaczęło się od tego, że nasz kierowca się zatrzymał, bo coś mu tarło. Obszedł lawetę ze 3 razy, ale nie wyczaił co może obcierać. Jakieś 2 km później dowiedzieliśmy się, że to tylne koła (bliźniak) obcierały o nadkole. Powód tego obcierania był prosty. Koła po prostu zaczęły się odkręcać. Dowiedzieliśmy się o tym w sposób iście hollywoodzki. Mianowicie koła wzięły i … się odkręciły. W czasie jazdy. Jedno nawet nas wyprzedziło i poleciało gdzieś w pizz…przód. Gdy popatrzyłem przez lusterko, to widziałem piękne, wręcz malownicze, iskry lecące spod naszej naczepy. Bo oczywiście koła nie odkręciły się na postoju, tylko przy prędkości c.a. 90km/h. Zatrzymaliśmy się (no bo jak to tak bez dwóch kół jechać dalej :D) i pobiegliśmy szukać kół (wcześniej tylko kierowca rzucił na cb, że koło się urwało i coby ludzie uważali). Gdy ja z kierowcą tak szukaliśmy tych kół tirowcy mieli niesamowity ubaw na cb: „Uważajcie wszyscy, bo na kilometrze takim i takim stoi laweta. O! Ta laweta nie ma koła! O laweta potrzebuje lawety :D”. Gdy w końcu, po długich poszukiwaniach udało nam się skompletować ilość kół stwierdziliśmy, że żabka nie da rady unieść lawety z mercedesem, więc trzeba było meśka z lawety zrzucić. Cała operacja trwała w sumie dobrą godzinę (znalezienie koła, zdjęcie mietka, założenie kół i wciągnięcie mietka z powrotem) tylko dlatego, że drugie koło oparło się o barierkę zaraz za naszą lawetą. W międzyczasie słychać było tylko komentarze naszego kierowcy: „Ja pier$ole!” i „O k$rwa mam kwadratową tarczę”. Gdy już uporaliśmy się ze wszystkim ruszyliśmy w dalszą drogę do domu.
    Przeżyć z małżonką, jak na te kilka dni, mieliśmy już za dużo. Ogólnie nie mieliśmy czasu się nudzić, a dawki adrenaliny to chyba wykorzystaliśmy na kolejne kilka lat. Jednak okazało się, że nie dane nam było się uspokoić do końca. Mianowicie, gdy dotarliśmy już do domu (godzina 01:30) okazało się, że … (hahaha, teraz dam wam chwilę do zastanowienia się co mogło jeszcze nie pójść :D) … jeden z najazdów się zerwał i został zgubiony. Stojąc więc pod bramą, z Mercedesem na lawecie mogliśmy tylko patrzeć i dumać. Ściągnęliśmy Pawła (bo miał gotówkę coby gościa opłacić) i Wojtka (bo mógł wiedzieć gdzie co leży, żeby mercedesa ściągnąć) i o 2 rano zaczęliśmy montować najazd z belki i gwoździ :
    Ogólnie wszystko się udało, kiele 3ciej znaleźliśmy się wszyscy w łóżkach 😀

    Teraz straty:
    korbowód rozleciał się chyba na 5 czy 6 różnych części, które rozleciały się na wszystkie strony na które mogły. W bloku silnika zieje malownicza dziura na wylot i ogólnie troszkę pracy jest 🙂

    Na szczęście gwiazdeczka już została naprawiona. Ale jak Twoja srebrna szczała nie jest Twoją drugą miłością, to … odpuść sobie 🙂

  12. Anonimowy pisze:

    Też wiem jak to jest a jestem kobietą :P.

  13. Shiryu pisze:

    Tak popatrzyłem na zdjęcia z ostatniego wpisu o miałkatych… Dobrze wnioskuję, że Szczałą jest cudowna 323f bj?

  14. 30lat pisze:

    Nie, to nie 323 🙂

Skomentuj Anonimowy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *