Zamieszkaliśmy w krainie miliona zapachów.
Każdego ranka, popołudnia, wieczora, idąc z psem na spacer, węszę tak samo jak on. O ile pies wyszukuje pozostałości psich sików na źdźbłach trawy, tak ja szperam nosem za zapachami przynoszącymi wspomnienia, pozytywne skojarzenia. Zupełnie, jakbym chciał otworzyć nosem furtkę do krainy zbudowanej z woni palonych liści, gumowca w piecu i pryzmy końskiego gówna.
Trzy minuty od domu stoi otworem brama, za którą jest autostrada do nieba: nieubite polne drogi wijące się pomiędzy kukurydzą a łąką upstrzoną belkami z sianem, rowy pełne pająków i płynąca gdzieś w dole woda, której nawet najwięksi optymiści nie byliby w stanie nazwać rzeczką. Ale jest, szumi pośród traw, utrzymuje na swojej powierzchni kaczki, w zasadzie brakuje tylko tamy wielkości deski sedesowej i mielibyśmy totalny powrót do przeszłości.
Działając obok tego wszystkiego, czekam na rower. To jedna z niewielu rzeczy, których nie mam tu jeszcze choćby w dziesiątej części procenta. Czekam na moment, gdy będę mógł zrzucić wszystko z głowy i ruszyć pomiędzy przemarznięte, szumiące zielska, pomiędzy pole kukurydzy i tamtą łąką z belkami. Domknę pedałami i zapachem przemrożonego pola etap, w którym osiedliśmy na Naszym Nowym.
A póki co degustuję nozdrzami piece rozpalane drewnem, nadchodzące, mroźne podmuchy i… rodzący się zapach domu. Otrząsającego się ze świeżej farby, resztek pyłu, z rozpakowanymi kartonami i kablami położonymi tam, gdzie trzeba, a nie gdzieś pomiędzy kuwetą, drabiną a ulubioną koszulą, która nadal wydaje się za mała.
Wszystko staje się kompletne.